To była ciężka noc. W umieszczonym na poddaszu pokoju panował nieznośny upał, gdyż pokoje w Dworze Słupia nie były klimatyzowane. Mało tego – półokrągłe okna pozbawione były siatki przeciw owadom, co nie pozwoliło na ich otwieranie na noc bez ryzyka pogryzienia przez liczne tam komary. W normalnych warunkach nie stanowiłoby to problemu, ale w panującym na zewnątrz upale stworzyło to warunki nie sprzyjające nocnemu odpoczynkowi. Kontrastem dla tych niedogodności był jednak przemiły personel hotelu i świetna kuchnia. Serdecznie pozdrawiam!
Ze Słupi wyruszyliśmy chwilę po dziewiątej. Na samym początku czekało nas objechanie Elektrowni Bełchatów – kolosa, który jest największą na świecie elektrownią zasilaną węglem brunatnym. Od samego rana towarzyszył nam nieprzyjemny upał, który z każdą godziną stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Początkowo pewną ulgę dawały lasy, którymi prowadziła droga. Cień rzucany przez korony drzew sprzyjał mniejszemu nagrzaniu podłoża. W pewnym momencie asfaltową drogę zastąpiła tymczasowa nawierzchnia z wyrównanych walcem kamieni. Miejscami nierówna i rozluźniona, była dla mnie świetnym treningiem dla nóg, refleksu i zmysłu równowagi.
Ominięcie elektrowni zajęło nam około 20 kilometrów, a przecież był to tylko wschodni narożnik całego kompleksu przemysłowego. Żartowałem, że obiekt ten jest największą w Polsce ładowarką dla naszych pojazdów. Nawiasem mówiąc często słyszę opinie negujące pozytywny wpływ elektrycznych pojazdów na stan środowiska. Ich uzasadnieniem jest twierdzenie, że trudno mówić o ekologii pojazdów ładowanych energią z takiej właśnie elektrowni jak ta w okolicach Bełchatowa.
Jest to błędne uzasadnienie i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze naszym pojazdom jest wszystko jedno skąd pochodzi prąd dopływający do gniazdka, do którego podłączamy ładowarkę. Użytkownicy elektrycznych pojazdów nie mają wpływu na strukturę miksu energetycznego. Za to ich pojazdy same w sobie są zeroemisyjne, czego nie można powiedzieć o pojazdach spalinowych. W Europie ponad dwie trzecie emisji CO2 pochodzi z transportu drogowego, a ten to w kolejnych dwóch trzecich samochody osobowe! Po drugie, polska energetyka wytwarza 682 g CO2 na każdą kilowatogodzinę energii elektrycznej. Kilowatogodzina pozwala zaś na przejechanie ponad 60 km na elektrycznym monocyklu. Oznacza to, że eksploatacja monocykla w Polsce powoduje emisję 11 g CO2 na każdy przejechany kilometr. Tymczasem oszczędny diesel, spalający pięć litrów oleju napędowego na setkę emituje 132 g CO2 na każdy przejechany kilometr – ponad dziesięć razy więcej! Moja codzienna droga do pracy to w teorii oszczędność ponad dwóch kilogramów CO2. W teorii, bo mój Jeep w miejskich korkach pali ponad dychę…
Wróćmy na trasę. Objechawszy wschodni skraj Elektrowni Bełchatów ruszyliśmy dalej na południe. Tu nie chroniło nas przed słońcem już nic, a mijany chwilę po dziesiątej w Łękińsku termometr wskazywał 32 stopnie. To miał być jednak dopiero początek upalnego dnia. Po przejechaniu niecałych trzydziestu kilometrów zrobiliśmy sobie kwadrans przerwy, a chwilę po tym mój telefon pierwszy raz tego dnia odmówił posłuszeństwa. CAT S60 to telefon pancerny, ale – jak się okazało – niezbyt dobrze radzi sobie z pracą w wysokich temperaturach. W efekcie zapis piątego dnia trasy jest niekompletny i składa się z trzech osobnych odcinków.
Kwadrans przed południem dotarliśmy do Radomska. Po przejechaniu przez miasto postanowiliśmy sobie zrobić przerwę na jego wylocie. Po tylu dniach jazdy każde z nas czuło już zmęczenie. Rowerzyści narzekali przede wszystkim na te miejsca, które spoczywały w czasie jazdy na siodełkach. Mi zaś doskwierał ból stóp, którym dokuczały nie tylko godziny stania i balansowania na niewielkich podnóżkach monocykla, ale też upalna aura. Nie bez znaczenia był też fatalny stan wkładek w butach, które przestały spełniać swoją rolę.
Po chwili odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Upał coraz bardziej dawał się nam we znaki. Żółte pola zbóż były tak nagrzane od słońca, że każdy powiew wiatru niósł w naszą stronę fale gorącego powietrza, które zapierało dech w piersiach. Tego dnia, mimo jazdy po nadal płaskim terenie, temperatura płyty głównej mojego monocykla zbliżała się do wartości sześćdziesięciu stopni. Na szczęście temperatura ta była jedynie wartością ostrzegawczą i daleko było do przegrzania urządzenia, zmuszającego mnie do przerw na jego ostygnięcie. Mimo to pokazywała, że i mój King Song nie ma lekko. Wszyscy szukaliśmy już nie tyle miejsca do ładowania, ale chłodnego cienia.
Szczęśliwie i zupełnym przypadkiem takie miejsce odkryliśmy przed godziną czternastą, gdy słońce zbliżało się do zniszczenia resztek naszej odporności. Na naszej trasie znalazł się Pałac Nieznanice, do którego zajechaliśmy resztą sił i z nadzieją, że znajdziemy tam odrobinę cienia. Jakież było nasze szczęście gdy się okazało, że hotelowa sala restauracyjna jest klimatyzowana! Mogliśmy się nie tylko ochłodzić, ale zostaliśmy podjęci z tradycyjną polską gościnnością. Ponieważ odpoczynek w Pałacu Nieznanice upływał w niezwykle przyjemnej atmosferze, nie spiesząc się zbytnio do wyjazdu w dalszą trasę spędziliśmy tam ponad półtorej godziny. Ochłodziliśmy się, najedliśmy i napili oraz naładowaliśmy baterię naszych pojazdów. Oj, życzę wszystkim wielu takich „Pałaców Nieznanice” na swojej trasie 🙂 Ten prawdziwy okazał się nie tylko miejscem gościnnym, ale też bardzo interesującym pod względem historii i architektury. Duże wrażenie zrobił też na mnie pałacowy ogród. Wszystko co dobre kiedyś się jednak kończy. Po godzinie piętnastej musieliśmy w końcu ruszyć w dalszą trasę, gdyż Nieznanice leżały raptem w połowie drogi. Nie zajechałem za daleko a mój telefon po raz kolejny odmówił posłuszeństwa i drugi zapis trasy uciął się niedaleko za Witkowicami.
Kwadrans po szesnastej wjechaliśmy na Szlak Orlich Gniazd. To właśnie jego atrakcyjność skłoniła mnie do zmiany pierwotnego planu trasy, który zakładał przejechanie 750 km i nocleg w Bieganowie. Gdy okazało się, że trasa przebiega bardzo blisko atrakcji Jury Krakowsko-Częstochowskiej omijając masę pięknych miejsc, postanowiłem na korektę przebiegu końcowego odcinka piątego i całego szóstego dnia wyprawy. Dzięki tej zmianie Olsztyn był pierwszym miejscem na Szlaku Orlich Gniazd. Był też miejscem, które przywitało nas… kurtyną wodną na rynku. Gdy tylko dostrzegłem to cudowne urządzenie, spiąłem mojego rumaka i bezceremonialnie wjechałem pod przyjemną, wodną mgłę. Ach, co za ulga! Chwilę później miałem przyjemność poznać i porozmawiać z bardzo sympatycznym rowerzystą, który nie zważając na upał śmigał po okolicznych drogach na swojej ślicznej, karbonowej szosówce. Ach, gdyby tylko mój monocykl mógł ważyć te siedem kilogramów…
Gdy już odpowiednio się ochłodziłem, zmoczyłem siebie i monocykl, ruszyłem w kierunku wzgórza na którym stały ruiny olsztyńskiego zamku. Oczywiście nie mogło się obyć bez wjazdu na to wzgórze na jednym kole elektrycznego monocykla! Wbrew pozorom nie było to lenistwo i chęć uniknięcia spaceru pod górę. Chciałem się przekonać, czy mój monocykl da radę wjechać na to wzgórze bez przegrzania się. KS-18XL dał radę, aczkolwiek temperatura płyty głównej w szczytach osiągała 67 °C. Nadal ze sporym zapasem, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że mój monocykl da radę w nawet agresywnej jeździe po górskich drogach. Jak się później okazało, mój wjazd zrobił olbrzymie wrażenie na wielu obserwujących mnie turystach. Po zjechaniu na dół skorzystałem z ukojenia jakie przyniosła mi kolejna z wodnych kurtyn. Cóż za proste, a jakże pożyteczne urządzenie! Hmm, jak tu zmieścić zbiornik wody oraz pompkę w obudowie monocykla… 🙂
Wyjechawszy z Olsztyna mieliśmy już przed sobą tylko 30 kilometrów do celu, jakim były Bobolice. Ten końcowy odcinek dziennego etapu wyprawy okazał się zapowiedzią atrakcji, jakie miały towarzyszyć nam następnego dnia. Byłem już pewny tego, że decyzja o wydłużeniu trasy była słuszna. Olsztyn okazał się bardzo ciekawym miejscem, a dalej było nie mniej ciekawie.
Chwilę po godzinie dziewiętnastej dotarliśmy pod ruiny zamku w Mirowie. Także tym razem mój monocykl nie miał najmniejszych problemów aby wjechać na zamkowe wzgórze. Ten wjazd nie zrobił na nim żadnego wrażenia, temperatura ledwo sięgnęła 56 °C. Niewątpliwie jednak wieczór przyniósł ulgę w postaci nieco niższej temperatury oraz zachodzącego słońca. Czuć już było w powietrzu, że następny dzień będzie naszym sprzymierzeńcem. I to mimo najdłuższego dystansu dziennego całej wyprawy. Niedługo po pożegnaniu Mirowa dotarliśmy do Bobolic i skierowaliśmy się w stronę leżącego u podnóża zamku hotelu. Tam wreszcie mogliśmy odpocząć, zjeść i zaspokoić pragnienie pochodzącym z Browaru Na Jurze piwem – Jurajskim Miodowym. Kolejny etap za nami!
Szczegółowy zapis trasy piątego dnia wyprawy można znaleźć tutaj – https://euc.world/tour/576205613985143, https://euc.world/tour/576208587156364 i https://euc.world/tour/576214091622178. Ze względu na wysoką temperaturę, zapis jest niekompletny i podzielony na trzy odcinki.