Niedzielnego wieczora zamknęliśmy drugi dzień wyprawy przejechaniem kolejnych 122 km z Tlenia do Wierzbiczan. Po dwóch dniach mamy już za sobą 244 km drogi – moi towarzysze na rowerach, a ja na swoim King Songu KS-18XL. Najpewniej wiatrowi w plecy muszę zawdzięczać to, że po przejechaniu 70 km pozostaje mi jeszcze około 40 % baterii. Co ważne, to są procenty programu WheelLog, a więc te bardziej wiarygodne.
Niedziela rozpoczęła się leniwie, więc zanim zjedliśmy, spakowaliśmy się i wyprawiliśmy rumaki do drogi, minęła godzina dziesiąta. Po wyjechaniu z Tlenia ruszyliśmy w stronę Świecia. Trasa, którą wcześniej wytyczyłem za pomocą serwisu Komoot okazała się bardzo przyjemna. Niewielki ruch, w dużej mierze świetna nawierzchnia. Tylko jechać! A propos Komoot – aplikacja mobilna z tego serwisu służy mi za nawigację i robi to naprawdę świetnie. Jeśli jesteś monocyklistą, rowerzystą albo turystą pieszym, to spróbuj. Moim zdaniem to kolejna aplikacja napisana przez ludzi, którzy sami z niej korzystają, a to prawie zawsze gwarancja przydatności i wygody w użytku.
Niestety, niedługo po wyjechaniu na trasę musiałem zmierzyć się z dwoma problemami. Pierwszym było oko, które zaczęło mocno piec i łzawić. Najwyraźniej mimo okularów coś musiało do niego wpaść, wywołując bardzo przykre doznania i powodując, że spory kawał drogi musiałem przejechać jak cyklop – z jednym okiem otwartym. Na szczęście pomogło zatrzymanie na chwilę oraz przetarcie oka czystą chusteczką. Po chwili pieczenie oka ustało na tyle, abym mógł jechać dalej mając oba oka otwarte. Odnoszę wrażenie, że to właśnie pęd powietrza podtrzymywał łzawienie i pieczenie. Zatrzymanie pozwoliło oku odpocząć i załagodzić problem.
Musiałem też poradzić sobie z drugim problemem. Z jakichś przyczyn przestał działać serwis euc.world, więc musiałem sprostać zadaniu rozwiązania problemu za pomocą komórki. Nie wnikając w detale powiem, że gdybym był harcerzem, na bank zdobyłbym sprawność „Cyklisty – administratora”. I wiem, że takiej sprawności nie ma. Z pewnością by ją po tej mojej ekwilibrystyce utworzono 🙂
Po około trzydziestu kilometrach zbliżyliśmy się do Świecia na tyle, aby dalej pojechać „na węch”. Być może nie były to słynne zapachy z fabryki celulozy, a jedynie zapach z okolicznych pól, to jednak dziwnie podobny był do tego co czułem nie raz ćwierć wieku temu jadąc przez te okolice. Dość szybko i sprawnie pokonaliśmy miasteczko, przejechaliśmy Wdę i skierowaliśmy w stronę Chełmna. Przed wjazdem do tego uroczego miasta czekał nas przejazd przez Wisłę wzdłuż drogi krajowej nr 91. Jak się jednak okazało, nie było w ogóle czym się martwić. Obok drogi było szerokie pobocze, a na samym moście był wydzielony barierkami ciąg dla pieszych i rowerzystów. Zaraz za Wisłą odbiliśmy w prawo i już spokojnymi uliczkami dotarliśmy na rynek. W niedzielę na rynku Chełmna odbywała się całkiem spora impreza, a uliczki pełne były ludzi. Zdecydowaliśmy się więc na krótki odpoczynek przy kawie, po czym pojechaliśmy dalej.
Z Chełmna pojechaliśmy dalej w kierunku Torunia. Częściowo poboczem, a częściowo ciągiem pieszo-rowerowym, dojechaliśmy w końcu do drogi rowerowej, poprowadzonej trasą starej linii kolejowej. Zaczynająca się gdzieś w okolicach Świerczynek trasa poprowadziła nas dalej aż do północno-zachodnich granic Torunia. Gdy już dotarliśmy na jego przedmieścia, był to czas najwyższy na ładowanie. Ja miałem jeszcze 40 % zapasu, ale Maciek od kilku kilometrów jechał już bez prądu.
Na wjeździe do Torunia dostrzegliśmy pizzerię „Krągłę placki”, która okazała się nie tylko bardzo przyjaznym i gościnnym miejscem. Zamówiona pizza okazała się bardzo smaczna, mogliśmy także uzupełnić bidony i pod chroniącym od słońca parasolem posiedzieć ponad dwie godzinki. Mojej baterii wystarczyło półtorej godziny do pełna, rowerowe ładowarki były jednak dużo wolniejsze. Ot, kolejny przykład na to jak ważna jest szybka ładowarka na trasie. W końcu jednak wyruszyliśmy w dalszą trasę.
Przejazd przez Toruń pokazał nam, że infrastruktura rowerowa w tym mieście stoi na wysokim poziomie. Przynajmniej na trasie naszego przejazdu. Dość szybko dotarliśmy do mostu na Wiśle, by następnie odbić w prawo. Tu czekał na nas objazd toruńskiego poligonu i ruchliwej drogi krajowej nr 15, przez co do celu dnia musieliśmy jechać naokoło. Za Toruniem jeszcze kilka kilometrów podążaliśmy drogą dla rowerów, aby kolejne kilka przejechać poboczem lokalnej drogi nr 273. W Wielkej Nieszawce skręciliśmy w lewo, wjeżdżając na prowadzącą przez las drogę, która wiodąc z dala od zgiełku i ruchu samochodów pozwoliła się nam zrelaksować. Wyjechawszy z lasu dotarliśmy do Gniewkowa, skąd już tylko kilka kilometrów dzieliło nas od celu dnia – Pałacu Wierzbiczany. Tam ostatecznie dotarliśmy chwilę po osiemnastej, zamykając szczęśliwie kolejny etap naszej wyprawy.
Pałac Wierzbiczany to miejsce, które już na wjeździe urzekło nas spokojem i klimatem. Podobnie jak Stare Polaszki, tak i Pałac Wierzbiczany to miejsce tworzone przez ludzi z pasją. Dotyczy to tak właścicieli, jak i pracowników pałacu. W każdym miejscu widać serce ludzi tworzących atmosferę tego miejsca. Co ciekawe, pałac został odrestaurowany w bardzo ciekawy sposób – zachowano charakter i architekturę zabytku, dyskretnie wprowadzając nowoczesne udogodnienia. Dzięki temu Pałac Wierzbiczany stał się miejscem, gdzie w komfortowych warunkach można odpocząć ciałem i duchem od zgiełku miasta. Można tu uciec od codziennych spraw i trosk. Samemu, z kimś bliskim albo z całą rodziną. Właściciele z zaangażowaniem zadbali o każdy szczegół, byle tylko gościom niczego nie brakowało. Właśnie teraz, gdy piszę te słowa, spoglądam przez okno na pałacowy park i wiem, że będę tęsknił za spokojem tego miejsca.
Szczegółowy zapis trasy drugiego dnia wyprawy można znaleźć tutaj –
https://euc.world/tour/576111314713114