Zamknąłem pętlę dookoła Polski – część druga

Pierwsza część relacji zakończyła się w momencie, w którym opuszczałem Przemyśl na pokładzie pociągu IC 38172 „Przemyślanin”, jadącego do Świnoujścia. Przede mną było siedemnaście godzin jazdy, której większą część zamierzałem przespać. Jak już wspominałem wcześniej, jednym z założeń było bazowanie na nocnych, bezpośrednich połączeniach kolejowych z Gdańska do miejscowości, z których od razu wyruszałem w trasę. W ten sposób mogłem oszczędzić czas, gdyż łączyłem podróż i nocleg. Ze względów bezpieczeństwa wybrałem podróż w przedziale sypialnym, w którym byłem jedynym pasażerem. Poza tym, że mogłem się zamknąć na klucz i łańcuszek, miałem do swojej dyspozycji znacznie więcej miejsca niż w przypadku kuszetki, nie mówiąc o wagonie z miejscami do siedzenia.

Wagon sypialny w praktyce – smutne realia polskiej kolei

Wagony sypialne eksploatowane przez PKP Intercity to w zdecydowanej większości stare wagony, produkowane jeszcze w dawnej NRD. Mimo pewnych modernizacji są to konstrukcje przestarzałe, a podróż tymi wagonami daleka od komfortu. Tylko w niektórych wagonach jest gniazdko 230V~, z którego można doładować kółko, telefon czy laptopa. Gniazdka znajdujące się w szafkach nadają się wyłącznie do podłączenia golarki, ewentualnie ładowarki do telefonu. Brak klimatyzacji oznacza, że latem w przedziale panuje niemiłosierny skwar. Otwarcie okna powoduje przeciąg i hałas, więc jest opcją wyłącznie na chwilę. Podczas jazdy w wagonie jest głośno, a jego bieg niespokojny. W tych warunkach trudno mówić o dającym wypoczynek śnie, przynajmniej jeśli chodzi o mnie.

Jedynie w składzie „Przemyślanina” znalazły się nowocześniejsze wagony typu 308A, wyposażone w klimatyzację i wentylację. Wózki wagonu zapewniają znacznie spokojniejszy bieg wagonu, a jazda jest dużo cichsza. Co z tego, skoro tę ciszę zakłócała hałaśliwie pracująca klimatyzacja? W efekcie więc nie doświadczyłem większych różnic względem starych wagonów i ostatecznie na miejsce przyjechałem średnio wypoczęty. Dzięki działającym gniazdkom 230V~ mogłem jednak doładować się w drodze do Świnoujścia.

W chwili gdy piszę te słowa wiem, że pomysł, by na miejsca rozpoczęcia i zakończenia podróży wybierać takie, do których można dojechać bezpośrednim pociągiem, okazał się trafiony w dziesiątkę. Nie mogę jednak tego powiedzieć o jeździe w przedziale sypialnym.

Jeśli zaś zdecydujesz się kiedykolwiek na samotną podróż w wagonie sypialnym, to mam dla Ciebie pro tipa – zamiast kupować bilet na przejazd w przedziale jednomiejscowym, weź dwa w przedziale dwumiejscowym. W przypadku podróży w wagonie sypialnym, poza samym biletem na przejazd płaci się także za miejsce w przedziale. Tak zwany single, czyli jedno miejsce to taryfowo przejazd pierwszą klasą. Dla przykładu na trasie Przemyśl – Świnoujście jest to 120 złotych. Dwumiejscowy przedział sypialny (tzw. double) to już klasa druga, a za dwa bilety na tej samej trasie zapłaci się w zaokrągleniu 129 złotych. Sam koszt miejscówki jest niezależny od długości trasy i wygląda następująco – przedział jednomiejscowy to 299 złotych, a dwa miejsca w dwumiejscowym to w sumie 318 zł. Kupując więc dwa miejsca zamiast jednego dopłaca się raptem 27 złotych. W przedziale dwumiejscowym jedno łóżko można wykorzystać na bagaże oraz ubrania, ponadto do dyspozycji ma się dwie kołdry i dwie poduszki. Rano można skorzystać z dwóch ręczników higienicznych itd. A przedział jednomiejscowy od dwumiejscowego różni się tylko tym, że w jednomiejscowym pozostałe dwa łóżka są złożone.

„Zachód”, 30 czerwca 2021 – 4 lipca 2021: Międzyzdroje – Jelenia Góra, 585 km

Finał „Karpat”, a więc pierwszego etapu domykania pętli dookoła Polski oznaczał, że od razu ruszam w trasę kolejnego, zachodniego etapu. O ile więc dla mnie był to piąty dzień jazdy pod rząd, to jednak dla porządku i jasności będę stosował numerację dni jak w planie podróży.

Dzień 1: Międzyzdroje – Szczecin, 107 km

Pierwszy dzień „Zachodu” miał oryginalne rozpocząć się w Świnoujściu. Rozkładowo pociąg miał dotrzeć tam o godzinie 12:02. Jednak już chwilę po opuszczeniu Przemyśla, gdy rozłożyłem się ze swoim „mobilnym centrum dowodzenia” okazało się, że prognozy pogody nie są sprzyjające – od strony Niemiec nad zachodnią Polskę przesuwały się burze i nawałnice. Poranne odświeżenie map radarowych tylko potwierdziło niekorzystne prognozy. Obszar złej pogody właśnie docierał na granicę z Polską, a duże i aktywne komórki burzowe kierowały się w stronę Szczecina, Świnoujścia i wyspy Wolin. Do tego okazało się, że pociąg ma opóźnienie, więc do Świnoujścia nie dotrę zgodnie z rozkładem.

Szybka analiza sytuacji i zapada decyzja – wysiadam w Międzyzdrojach. Ponieważ miejscowość ta leży na trasie zeszłorocznej podróży ze Świnoujścia do Gdańska, pętla i tak się zamknie. Poza tym ze Świnoujścia do Międzyzdrojów jechałbym śladem poprzedniej podróży, więc skracając trasę niczego nie tracę. Oszczędzę za to około godziny czasu, tak ważnego w kontekście zmieniającej się dynamicznie pogody.

Chwilę przed południem wysiadam w Międzyzdrojach, skąd od razu ruszam w drogę. Tym razem poza pilnowaniem trasy w aplikacji nawigacyjnej Komoot moją uwagę przyciąga mapa radarowa w aplikacji Windy. Cały czas analizuję przesuwanie się komórek burzowych i to, jak ich ruch ma się do mojej trasy przejazdu. Ta duża, która jeszcze w pociągu szczególnie mnie martwiła, jest blisko, bardzo blisko. Nie tylko widzę jej ciemne, gęste chmury oraz szerokie pasma opadów gdzieś nad Zalewem Szczecińskim, ale słyszę grzmoty. Są coraz bliżej i coraz częściej je słychać. Z duszą na ramieniu jadę dalej, w stronę miejscowości Wolin.

Przez Wolin przejeżdżam praktycznie bez zatrzymania. Za Wolinem skręcam w prawo, by wjechać na Odrzańską Trasę Rowerową „Blue Velo”. Trasa prowadzi mało uczęszczaną drogą publiczną, by za Zagórzem przejść w asfaltową drogę dla rowerów. Ta jest mokra, a więc tu już deszcz miał okazję dotrzeć. Asfalt dość szybko zmienia się w wąski, ale dość równy szuter, który poprowadzi mnie przez niezwykle malownicze tereny przy samym brzegu Zalewu Szczecińskiego. Niestety, nadciągająca burza nie pozwala spokojnie cieszyć się widokami. Gnam przed siebie z nadzieją, że zanim dopadnie mnie żywioł, dojadę do jakiegoś bardziej cywilizowanego, a przede wszystkim zadaszonego miejsca. O ile do jazdy w strugach deszczu się przyzwyczaiłem i jestem na to dobrze przygotowany, to błyskających obok mnie piorunów unikam za wszelką cenę.

Po 38 kilometrach zatrzymuję się w Czarnocinie, by opróżnić pęcherz i spojrzeć na mapę radarową Windy. Jedna z komórek burzowych znalazła się dokładnie nad Wolinem. Gdybym jechał według planu, a więc ze Świnoujścia, to ta burza najprawdopodobniej dopadłaby mnie przed Wolinem. Decyzja o wcześniejszym starcie z Międzyzdrojów okazała się zbawienna w skutkach. Jestem spory kawałek za Wolinem i na razie udaje mi się uciec przed deszczem i piorunami. Przy Szkole Aktywnego Wypoczynku „Frajda” robię jeszcze fotkę dla Łukasza, który niecały miesiąc wcześniej właśnie z tego miejsca startował w trasę wyścigu „Pomorska 500”. Czas ruszać dalej, by kontynuować mój wyścig – z burzą i deszczem.

Gdy docieram do Stepnicy, mam już za sobą 50 kilometrów, a więc prawie połowę trasy zaplanowanej na ten dzień. Tu także zmienia się kierunek jazdy, gdyż od teraz kieruję się na wschód. Gdy po minięciu Stepnicy docieram do skrzyżowania z drogą nr 111, dostrzegam zadaszoną wiatę. Oglądam się za siebie – burza jest jakby dalej, nie słychać też grzmotów, więc jest okazja na pierwszy, nieco dłuższy odpoczynek. Dłuższy, bo trwa dwadzieścia minut. Tyle wystarczy by rozluźnić stopy, nogi i plecy przed dalszą jazdą. Póki co nadal udaje mi się uciec przed deszczem, ale jak długo jeszcze? Następny przystanek w Goleniowie, do którego zostało mi raptem 20 kilometrów.

Droga do Goleniowa początkowo prowadzi dość równą, szutrową drogą leśną. Piszę „dość równą”, ale co jakiś czas w nawierzchni pojawiają się pojedyncze, acz dość głębokie dziury. W okolicach Widzieńska skręcam w prawo i wjeżdżam na asfaltową drogę, prowadzącą w stronę drogi ekspresowej S3. Przejechawszy nad „ekspresówką” skręcam w prawo, w prowadzącą równolegle drogę lokalną. Ta okazuje się dość uczęszczana, ale nie stanowi to problemu. Widok błyskającego światełkami cudaka na jednym kole wzbudza zaciekawienie, a więc zwraca uwagę. Wszyscy co do jednego kierowcy trzymają bezpieczny dystans przy wyprzedzaniu. Ja sam trzymam się blisko prawej krawędzi jezdni i jadę równym, prostym torem. Po przejechaniu tysięcy kilometrów po drogach całej Polski właśnie tam czuję się najbezpieczniej, czego nie mogę powiedzieć o drogach dla rowerów w polskich miastach.

Do Goleniowa docieram chwilę po piętnastej, by dość szybko znaleźć miejsce do ładowania. Gościnnym miejscem okazuje się restauracja hotelu Villa Park, gdzie w kameralnych warunkach mogę się doładować, odpocząć i zjeść całkiem smaczny obiad. Niestety, w Goleniowie kończy się dobra passa. Przez przeszklenia hotelowej restauracji widzę, że na zewnątrz zaczyna padać. Z plecaka wyjmuję przeciwdeszczową kurtkę Marmot PreCip Eco i spodnie Marmot PreCip Eco Full Zip, a na stopy trafiają wodoodporne skarpety Bridgedale Stormsock. Na nogach mam buty Haix Black Eagle Adventure 2.2 GTX, które spokojnie dają sobie radę przy niezbyt długotrwałych opadach. Niestety, nawet membrana Goretex podda się po wielu godzinach jazdy w deszczu. Nauczony doświadczeniem poprzednich podróży nie wierzę już w membranę w butach, jako w jedyne zabezpieczenie przed mokrymi stopami. Gdy żegnam gościnną restaurację i zbieram się w dalszą podróż, deszcz na chwilę słabnie. Z Goleniowa kieruję się w stronę jeziora Dąbie.

Przerwa w opadach nie trwa długo. Chwilę po tym jak wyjeżdżam z Goleniowa, deszcz zaczyna padać znowu. Tym razem jadę na zachód, więc zamiast uciekać od burzy, wyjeżdżam jej na spotkanie. Nie dziwi mnie więc to, że deszcz przybiera na sile. Gdy dojeżdżam do Lubczyny jest to już całkiem solidna ulewa. Deszcz uniemożliwia korzystanie z nawigacji, gdyż mokry ekran smartfona przestaje reagować na dotyk. W efekcie zamiast skręcić we właściwym miejscu na drogę prowadzącą w kierunku Szczecina, jadę dalej, w kierunku jeziora. Dopiero przy marinie błąd wychodzi na jaw. Znajduję jakiś kawałek daszku, by chroniąc ekran smartfona przed deszczem móc spojrzeć w ekran nawigacji. Zapamiętuję kluczowe miejsca na dalszej trasie, bo przez kolejne kilometry będę nawigować na pamięć.

Gdy zawróciwszy dojeżdżam do skrzyżowania na którym miałem skręcić w stronę Szczecina, szare niebo rozświetla błysk, a chwilę później do moich uszu dociera głośny grzmot. Oho, skończyła się taryfa ulgowa. Deszcz przybiera na sile, coraz częściej widać błyski. Towarzyszące im grzmoty są coraz głośniejsze, a przerwa czasowa mniejsza – burza jest coraz bliżej. Jadę przed siebie i gorączkowo rozglądam na boki, szukając jakiegokolwiek bezpiecznego miejsca by przeczekać burzę. Jak na złość wokół mnie albo puste pola, albo pojedyncze drzewa. W myślach dodaję sobie otuchy:
– Na pewno zaraz będzie jakaś wieś, a w niej wiata przystankowa, kapliczka, cokolwiek!

A gdzie tam! Jadę kilometr, dwa, trzy, a wokół nadal żadnej cywilizacji. Mijam czwarty… nareszcie! Przede mną biała tablica oznaczająca, że wjeżdżam w obszar zabudowany. Automatycznie zaczynam wypatrywać jakiegokolwiek miejsca do schronienia się przed szalejącą burzą. Jest! Dosłownie jak na życzenie, po prawej stronie wyrasta zielona, metalowa i co najważniejsze zadaszona wiata przystanku autobusowego! Nie mogło być lepiej. Bezceremonialnie wjeżdżam do środka, zatrzymując się prawie na drewnianej ławeczce. Okazuje się, że mam towarzystwo – na ławce siedzi duży, pluszowy miś. Udało się, cóż za ulga! Zdejmuję z siebie cały szpej i otrzepuję z wody. Wyciągam smartfona, wycieram go i spoglądam w nawigację. Dochodzi siedemnasta, a mi zostało już tylko 18 kilometrów do Szczecina. Oby tylko burza szybko przeszła.

Nagle wokół robi się jasno jak w słoneczne południe i bez jakiejkolwiek zwłoki do moich uszu dociera niesamowicie głośny grzmot. Sięgam po smartfona by spojrzeć na mapę radarową w aplikacji Windy. Dokładnie w miejscu, w którym moją aktualną lokalizację znaczy niebieska kropka, pojawiają się dwa symbole błyskawic. Aż się boję myśleć co by było, gdyby nie udało mi się na czas znaleźć schronienia. Piorun uderzył nie dalej jak kilkadziesiąt metrów ode mnie.

Niedługo po tym burza zaczyna się oddalać, a deszcz słabnąć. Po dwudziestu minutach wyruszam w dalszą, ostatnią część zaplanowanej na ten dzień trasy. Do Szczecina wjeżdżam ulicą Lubczyńską. Według mapy ma to być droga lokalna, ale ponieważ jest to środek tygodnia, ruch jest dość spory. Nie pomaga brak jakiejkolwiek infrastruktury rowerowej, nie pomaga także deszcz, który znowu przybiera na sile. Na szczęście chwilę później docieram na miejsce.

Dziękuję sobie samemu za to, że planując trasę ostatecznie zrezygnowałem z wjeżdżania do centrum miasta i postanowiłem minąć je, z przystankiem na nocleg w Klęskowie. Wynajęty na tamtejszym osiedlu apartament okazuje się strzałem w dziesiątkę. Jest przestronnie i czysto. Mogę zrobić pranie i wysuszyć wszystko, co zmokło podczas jazdy. Co wymaga ładowania, zostaje podłączone do prądu. Tu okazuje się, że wieziony w torbie biodrowej powerbank nie przeżył jazdy w deszczu – nie chce się włączyć, nie podaje napięcia i nie reaguje na podłączenie ładowarki. Mówi się trudno, na szczęście nie jest to krytyczny element wyposażenia. W pobliskim markecie zaopatruję się we wszystko, co potrzebne by zjeść i wypić. Za oknem zaczyna szaleć kolejna burza, to jednak w niczym mi już nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie. W telewizji oglądam jakiś program historyczny, a w laptopie przeglądam prognozę na kolejny dzień. Ma być nieco lepiej, a co najważniejsze mniej burzliwie. Wreszcie mogę się zrelaksować, odpocząć i przygotować do kolejnego dnia jazdy. Cieszę się, że mimo problemów z pogodą udaje mi się szczęśliwie i planowo zakończyć pierwszy dzień zachodniego etapu domykania pętli wokół Polski. Zmęczenie i piwko sprawiają, że zapadam w głęboki sen.

Dzień 2: Szczecin – Żelichów, 112 km

Drugiego dnia budzę się wypoczęty i gotowy do dalszej drogi. Ponieważ tego dnia mam do przejechania tylko 112 kilometrów, mogę sobie pozwolić na dłuższy sen i niespieszny poranek. Ostatecznie w dalszą trasę wyruszam więc chwilę po jedenastej. Już od rana towarzyszy mi deszcz, ale przynajmniej nie ma burzy. Pogoda jest jednak na tyle brzydka, że rezygnuję z odwiedzenia kolejowego mostu zwodzonego nad Regalicą. Bardzo interesują mnie ciekawe konstrukcje techniczne i monocyklowe podróże po Polsce pomagają w docieraniu do takich miejsc. Sęk w tym, że ich zwiedzanie w padającym deszczu to wątpliwa przyjemność. Z tego powodu decyduję się odłożyć wizytę przy tym niezwykle oryginalnym moście. Mam nadzieję wrócić tu wiosną 2022 roku.

Chwilkę zajmuje mi wydostanie się z miasta, gdyż brak infrastruktury rowerowej oraz dość intensywny ruch wzdłuż drogi krajowej nr 31 zmusza mnie do jazdy chodnikiem. Ten miejscami jest w tak opłakanym stanie, że trzeba lawirować pomiędzy wystającymi płytami chodnikowymi. Po jedenastu kilometrach przejeżdżam pod autostradą A6 i skręcam w lewo, by szerokim łukiem objechać dalszy odcinek drogi nr 31. Nadrabiając dystans oszczędzam sobie wątpliwego komfortu jazdy przy drodze krajowej, co ma szczególne znaczenie w warunkach jazdy w deszczu. Ostatecznie, po trzydziestu kilometrach docieram do Gryfina.

W Gryfinie decyduję się zajechać na dworzec kolejowy, gdzie mam nadzieję znaleźć jakieś gniazdko z prądem. Wiatr nie sprzyja, a mając w pamięci trasę do Muszyny uznałem, że warto będzie nieco podładować baterię, tak na wszelki wypadek. Może się bowiem okazać, że aż do Trzcińska-Zdroju nie uda mi się znaleźć miejsca do ładowania. Dalsza trasa, wytyczona szlakiem Blue Velo, wiodła bowiem z dala od większych miejscowości. Na dworcu nie udało się znaleźć gniazdka do którego mógłbym się spokojnie i na dłuższą chwilkę podłączyć, postanowiłem więc ruszyć w dalszą trasę. Najwyżej będę uważniej monitorował zużycie energii i… jakoś to będzie.

Za Gryfinem opady deszczu zaczęły powoli słabnąć, a niedługo później wjechałem na piękną, asfaltową drogę rowerową, prowadzoną nasypem dawnej linii kolejowej. Niedługo po wjeździe, na swojej drodze zauważyłem coś jakby grubą linę, leżącą w poprzek drogi. Wydawało się, jakby ktoś rzucił ją na drogę i sąsiednie drzewa, ale cały obrazek był na tyle dziwny, że zwolniłem… i dobrze zrobiłem. Dosłownie kilkanaście metrów przed ową „liną” okazało się, że jest to jeden z przewodów napowietrznej linii średniego napięcia, powalonej przez nawałnicę, jaka w ostatnich godzinach przechodziła przez ten region. Przewód, który normalnie byłby pod napięciem piętnastu tysięcy woltów, był najwyraźniej wyłączony. Gdyby było inaczej, leżąc na mokrym asfalcie i drzewach dostarczyłby mi niecodziennych wrażeń akustyczno-wizualnych. Czy mogłem bezpiecznie przez leżący na drodze przewód przejechać? Nic bardziej błędnego.

Linie energetyczne zabezpieczane są na szereg różnych sposobów, a jednym z urządzeń zabezpieczających jest tak zwana automatyka SPZ. Samoczynne ponowne załączenie, od którego pochodzi ów skrót, działa w następujący sposób. W przypadku, gdy na linii energetycznej dochodzi do zwarcia, urządzenia zabezpieczające odłączają zasilanie linii dokładnie tak, jakby zrobił to bezpiecznik w domowej instalacji. Różnica jest jednak taka, że urządzenia zabezpieczające linię energetyczną mogą, po chwili od jej wyłączenia, próbować załączyć ją ponownie. Jeśli zwarcie było chwilowe (spadająca gałąź, uderzenie pioruna itd.), ponowne załączenie przywróci zasilanie odbiorców i problem zniknie. Próba załączenia może być powtórzona po pewnej zwłoce, a takich prób może być kilka.

Sęk w tym, że nigdy nie wiadomo czy przewód leży tu od minuty, godziny czy od wczoraj. Jeśli załączenie nastąpi akurat w momencie, w którym ktoś przekonany o braku zasilania linii będzie chciał nad nią przejść czy przejechać, to tragedia gotowa. Dlatego widząc przed sobą leżące na ziemi przewody linii energetycznej, nigdy nie podchodź do niej i niezwłocznie poinformuj o tym pogotowie energetyczne, dzwoniąc na skrócony numer 991.

Leżący na drodze przewód linii średniego napięcia zmusił mnie do cofnięcia się i dość szerokiego objazdu feralnego miejsca. Objazd odbył się drogami leśnymi, które mimo błota i kałuż dawały się pokonać w miarę sprawnie. Po kilometrze ostrożnej jazdy wróciłem na asfaltową drogę dla rowerów i pognałem dalej. Była ona usłana połamanymi gałązkami, a co jakiś czas trafił się wiatrołom – były to kolejne ślady po niedawnej nawałnicy. O ile gałązki nie stanowiły większego problemu, wiatrołomy zmuszały do zatrzymania i przeniesienia koła nad, pod lub obok niego. W Borzymiu droga dla rowerów się skończyła, a dalsza trasa wiodła drogami o najróżniejszej nawierzchni, ale bez większych problemów z przejezdnością.

W miarę jak zbliżałem się do Trzcińska-Zdroju, z coraz większym niepokojem obserwowałem wskazania zużycia energii oraz pozostałego jej poziomu. Gdy w Lubanowie zatrzymałem się na krótki postój, zacząłem zastanawiać się nad dalszą drogą. Z kalkulacji wynikało, że do Trzcińska-Zdroju dotrę „na styk”, z niewielkim zapasem. Czym innym są jednak kalkulacje, a czym innym praktyka. Ostatecznie postanowiłem, że zmniejszę nieco prędkość jazdy i w ten sposób oszczędzę nieco energii. Taka taktyka okazała się skuteczna i do Trzcińska-Zdroju dotarłem mając zapas dwóch procent pojemności baterii. Razem z rezerwą, jaką zapewnia optymalny algorytm obliczania poziomu baterii w aplikacji EUC World, oznaczało to możliwość przejechania dalszych 10 kilometrów. Kolejny już raz optymalny algorytm pokazał swoją wartość.

W Trzcińsku-Zdroju czekało mnie ładowanie, obiad oraz odpoczynek. Mimo nazwy, tej uroczej, aczkolwiek małej miejscowości wiele brakuje do najbardziej znanych uzdrowisk, w których bez problemu można znaleźć restaurację by coś zjeść i naładować kółko. Mimo to, udało się znaleźć gościnę w przytulnej restauracji Bistro & Pub Zdrojowa. Obsługa przemiła, obiad smaczny i niedrogi, a po nieco ponad godzinie ładowania kółko było gotowe do dalszej drogi. Oczywiście ta godzinka z groszem nie wystarczyła, by rozładowane prawie do zera koło mogło naładować się do pełna. Mając za sobą dwie trzecie drogi potrzebowałem jedynie tyle prądu, by móc przejechać kolejne pięćdziesiąt kilometrów. Gdy ruszałem w dalszą trasę wskaźnik poziomu naładowania baterii pokazywał 75 procent.

Ledwo wyjechałem z Trzcińska-Zdroju, a trafiłem na kolejną, śliczną trasę rowerową, prowadzoną nasypem dawnej linii kolejowej. Jak się okazało, tą drogą miałem dotrzeć do dziennego celu podróży. Jedynie na krótkim odcinku przebiegającym przez Godków następowała zmiana rodzaju drogi. Za Godkowem ponownie wróciłem na biegnącą po nasypie, gładką jak stół drogę dla rowerów. Tak jak na początku podróży, tak i tu co jakiś czas konieczne było pokonywanie wiatrołomów. Jechało się jednak bardzo przyjemnie i ani się obejrzałem, jak do celu pozostało jedynie kilka kilometrów. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że gdyby nie zła pogoda, jazda tego dnia byłaby czystą przyjemnością.

Ponieważ tym razem nie miałem co liczyć na sklep w miejscu zakwaterowania, musiałem zjechać z trasy w kierunku Morynia. Tam w miejscowym supermarkecie kupiłem wszystko co trzeba. Radośnie pobrzękując reklamówką z butelkami i czymś na ząb wróciłem na trasę, by po kilku kilometrach dotrzeć do Żelichowa, gdzie czekał mnie nocleg. Tym razem warunki były dużo bardziej spartańskie, ale mając wszystko wyprane nie musiałem się martwić brakiem pralki. Mogłem za to cieszyć się spokojem i kameralnością miejsca w którym miałem spędzić kolejną noc w trasie wzdłuż zachodniej granicy Polski.

Dzień 3: Żelichów – Krosno Odrzańskie, 159 km

Trzeci dzień był najdłuższym dniem zachodniego etapu domykania pętli dookoła Polski. Zamiast jednej, w planie trasy były dwie przerwy na ładowanie na trasie. Większy dystans oraz dłuższy czas na ładowanie oznaczały konieczność wcześniejszej pobudki. Ponieważ tym razem nocleg spędziłem w pensjonacie, czekało na mnie śniadanie, które gdybym nocował w apartamencie musiałbym zrobić sobie sam. To pozwoliło oszczędzić czas i w trasę trzeciego, najdłuższego dnia wyruszyłem jeszcze przed godziną dziesiątą.

Ten dzień przyniósł dość znaczną poprawę pogody. Wreszcie mogłem zapomnieć nie tylko o burzach, ale też o deszczu. Prognozy obiecywały nawet słońce, które miało pokazać się w drugiej połowie dnia. Dla mnie sam tylko brak deszczu był wyśmienitą informacją, więc w drogę ruszyłem w bardzo dobrym humorze. Właściwie początek trasy był kontynuacją jazdy po tej samej drodze co końcówka poprzedniego dnia. Asfaltowa droga prowadziła dalej, w kierunku granicy z Niemcami. W pewnym momencie nawigacja poleciła skręcić w lewo, ale zdecydowałem się pojechać dalej. Droga wiodła w kierunku mostu na Odrze, który ma umożliwiać wjazd rowerem na teren Niemiec. O ile od polskiej strony most w Siekierkach jest już przygotowany, po niemieckiej stronie nadal trwają prace i przejazd nie jest jeszcze możliwy. Mogę jednak już teraz napisać, że będzie to jedna z obowiązkowych tras dla każdego rowerowego turysty. Celowo piszę „rowerowego”, gdyż dopóki legislacja w Niemczech się nie zmieni, wjazd na elektrycznym monocyklu do Niemiec może skończyć się niemałymi kłopotami.

Nacieszywszy się widokami wzorowej inwestycji rowerowej, jaką niewątpliwie jest most w Siekierkach, wróciłem na trasę wiodącą szlakiem „Zielona Odra”. Prowadziła ona drogą wojewódzką nr 126 o dość spokojnym ruchu, w dodatku zapewniając niezapomniane widoki. Tylko na chwilę zatrzymałem się przy Muzeum Pamiątek 1. Armii Wojska Polskiego w Starych Łysogórkach, by uwiecznić na fotografii pomnik-czołg IS-2 o numerze taktycznym 421.

Od Czelina do Kłosowa szlak „Zielonej Odry” przeniósł się na lokalną drogę nieutwardzoną, która jednak całkiem dobrze nadawała się do jazdy. Slalom między kałużami urozmaicał podróż, a niedaleko za Kłosowem znowu wróciłem na asfalt lokalnej drogi. Także tam trafiłem na wiatę, w której urządziłem sobie krótki odpoczynek. Gdy ruszyłem w trasę, do Kostrzyna zostało mi niewiele ponad dziesięć kilometrów. Ostatecznie, po przejechaniu 58 km trafiłem na stację „Orlen”, gdzie mogłem się podładować, wypić kawę i coś przekąsić. Ponieważ na stację dojechałem z połową baterii, a do Słubic zostało około trzydziestu kilometrów, ze stacji wyjechałem po niecałej godzinie, mając prawie pełną baterię.

Pierwsze kilometry po wyjeździe z Kostrzyna oznaczały jazdę dość ruchliwymi drogami krajowymi – najpierw nr 22, a następnie nr 31. Po siedmiu kilometrach zjechałem na szutrową drogę, prowadzącą przy wale przeciwpowodziowym. Niedługo później z drogi tej wjechałem na wał, na którego grzbiecie znajdowała się dość wąska ścieżka, pokryta betonową kostką. Na szczęście kawałek dalej w miejsce kostki pojawił się równy asfalt, a sama ścieżka zyskała na szerokości. Po prawej stronie widoczna była Odra w całej okazałości. O deszczu i burzach zdążyłem już zapomnieć na dobre.

Do Słubic dotarłem kwadrans po godzinie piętnastej, by dość szybko znaleźć restaurację w której mogłem zjeść obiad, odpocząć i się doładować. Ponieważ i tu dotarłem mając połowę baterii, mogłem pozwolić sobie na skrócenie czasu ładowania. Mając do celu około siedemdziesięciu kilometrów musiałem jednak poczekać, aż prąd ładowania spadnie poniżej 3 amperów. To jest mniej więcej moment, w którym bateria jest naładowana do 90 %. Dalsze ładowanie jest już stratą czasu, gdyż tempo ładowania drastycznie spada. Uznałem, że w baterii jest wystarczająco prądu do przejechania pozostałej części trasy. Pora jechać dalej.

Wyjechawszy ze Słubic skierowałem się w stronę Świecka, skąd dalej pojechałem do Uradu. Tam skończyła się asfaltowa droga, a ja wróciłem na wał przeciwpowodziowy. Niestety, miejsce asfaltu zajęły płyty betonowe, więc mogłem zapomnieć o wygodnej jeździe. Gdzieś na wysokości niemieckiego Eisenhüttenstadt zjechałem z wału, by trafić na… Kłopot. Na szczęście Kłopot okazał się nazwą miejscowości, w której w dodatku zaczynała się normalna, asfaltowa droga. Koniec z płytami! Takie Kłopoty to ja lubię. Wprawdzie oznaczało to, że skończyły się nadodrzańskie widoki, ale zdążywszy nacieszyć się jej widokami, byłem skłonny zaakceptować taki kompromis – bardziej przyziemne widoki za cenę pożegnania nierównych płyt. W ten sposób coraz bardziej zbliżałem się do celu, jakim tego dnia było Krosno Odrzańskie.

Mniej więcej o dziewiętnastej dotarłem na peryferia Krosna Odrzańskiego. Aby uniknąć jazdy uczęszczaną drogą krajową nr 29, dość szybko zjechałem w kierunku Odry i wąskimi drogami Osiecznicy, Suchowa i Marcinowic dotarłem ponownie do drogi nr 29. Tym razem chodnikiem dotarłem na miejsce noclegu, którym ponownie miał być apartament. To zaś oznaczało, że o ile tym razem nie mam co liczyć na śniadanie, to jednak znowu będę mógł zrobić pranie, a warunki socjalne będą lepsze. Nie przeliczyłem się. Mogłem w pełni się ogarnąć, a dzięki zakupom zrobionym w pobliskim sklepie było co jeść i pić. Sam pobyt w Krośnie Odrzańskim, mimo że krótki, upłynął pod znakiem relaksu. Przede mną jeszcze tylko dwa dni i wracam do domu!

Dzień 4: Krosno Odrzańskie – Kliczków, 112 km

Mając w perspektywie dość krótki dystans do przejechania, ponownie mogłem pozwolić sobie na późniejszy wyjazd. Zanim jednak to nastąpiło, musiałem w trybie awaryjnym kupić dwie karty pamięci do kamery, za pomocą której rejestrowałem każdy dzień jazdy. Dotąd po każdym dniu zawartość karty pamięci przenosiłem na przenośny dysk twardy, używając laptopa. Niestety, poprzedniego dnia okazało się, że laptop (a dokładniej jego ekran, jak się później okazało) również nie wytrzymał trudów podróży. O ile dwa dni bez dostępu do poczty mogę spokojnie wytrzymać, a pogodę mogę sprawdzić na smartfonie, to jednak niemożność bieżącego przenoszenia materiału wideo z karty na przenośny dysk było problemem. Kupno dwóch dodatkowych kart problem rozwiązywało. Konieczność zajechania do marketu RTV sprawiła niejako przy okazji, że w dalszą trasę jechałem mając na swojej drodze Park Tysiąclecia i kapitalny widok na Stare Miasto, znajdujące się po drugiej stronie Odry.

Trasa wyznaczona za pośrednictwem Komoot poprowadziła mnie drogą, która w rzeczywistości okazała się wąską, dziką ścieżką prowadzącą w dół dość stromego zbocza przy miejscowym amfiteatrze. W ten sposób, niejako „na skróty” dotarłem do mostu na Odrze w ciągu drogi krajowej nr 29 i dalej na południe. Krosno Odrzańskie jest bardzo ciekawym miastem. Stara, historyczna część nie leży gdzieś wewnątrz miasta, lecz na jego południowym krańcu. Współczesne Krosno Odrzańskie znajduje się po drugiej stronie rzeki. A żeby było jeszcze ciekawiej, stacja kolejowa Krosno Odrzańskie oddalona jest jeszcze bardziej na południe, mniej więcej trzy kilometry od centrum. Ot, taka mała dygresja.

Po kilkunastu kilometrach jazdy dotarłem do Dychowa, gdzie mieści się elektrownia szczytowo-pompowa. Krótka przerwa by uwiecznić na fotografiach ciekawe budowle hydrotechniczne i ruszam w dalszą drogę. Wiodła ona bardzo ciekawymi i zróżnicowanymi terenami, położonymi nad rzeką Bóbr. Dość wąska droga o asfaltowej, dość zniszczonej nawierzchni w pewnym momencie przeszła w dukt pokryty starobrukiem, by przed Bogaczowem wpaść w drogę wojewódzką nr 288. Jadąc dalej dotarłem do Nowogrodu Bobrzańskiego, by następnie odbić na południowy wschód, by bocznymi drogami objechać najkrótszą, ale ruchliwą drogę nr 295 do Żagania.

Do Żagania dotarłem po przejechaniu około 73 kilometrów. Był to najwyższy czas by odpocząć, coś zjeść i się doładować. Sam Żagań od zawsze kojarzył mi się z niedalekim poligonem oraz dowcipem z czasów, kiedy jeszcze obowiązywał pobór do wojska. Co młodsi z moich czytelników mogą nie wiedzieć o co chodzi, więc napiszę o tym w telegraficznym skrócie. Dawniej każdy mężczyzna po ukończeniu 18 roku życia miał obowiązek odbycia zasadniczej służby wojskowej, zwanej w skrócie „zetką”. Dla niektórych była to wielka przygoda, dla innych strata czasu, jeszcze inni bali się dość powszechnego wówczas zjawiska „fali”. Przestraszeni „falą” załatwiali sobie taką kategorię zdrowia, która od „zetki” chroniła. Czasami odbywało się to kosztem samookaleczenia. Inni decydowali się na studia tylko po to, by od doli „kota” uciec. Były różne inne sposoby kombinowania, ale w większości przypadków i tak nie udało się służby uniknąć.

Tak jak nie udało się uciec pewnemu poborowemu, który stawił się na komisji wojskowej. Wąsaty pułkownik patrzy na speszonego chłopaka, zagląda w dokumenty i pyta:
– Hmmm… Jesteś z Gdyni, zgadza się?
– Tak, proszę pana. – odpowiada posłusznie poborowy.
– Lubisz morze? – zagaja pułkownik, nawiązując do rodzinnej miejscowości poborowego.
– Oj, tak! Wychowałem się nad morzem. Od dziecka uwielbiam morze i jego wielkie fale!
Pułkownik jeszcze raz spogląda w papiery, po czym przenosi wzrok na stojącego przed komisją chłopaka i mówi zdecydowanym głowem:
– W takim razie pójdziesz do Żagania. Wprawie morza tam nie ma, ale fala jest zajebista!

Będąc w Żaganiu nie dostrzegam ani morza, ani fali, ale obecność wojska jest tu widoczna. Do restauracji w której mam okazję jeść obiad i się ładować co chwila przychodzą młodzi mężczyźni, mówiący po angielsku. Wśród nich można było spotkać osoby o najróżniejszych kolorach skóry, a wyraźnie słyszalny amerykański akcent mówił jedno – amerykańscy żołnierze, którzy tu stacjonują lub uczestniczą w ćwiczeniach wojsk NATO na pobliskim poligonie. Poligonie, przez środek którego będę jechał w dalszej drodze. Gdy już jestem najedzony i naładowany, zbieram się do dalszej podróży. Do celu zostało raptem 35 kilometrów, więc zapas energii zgromadzony w baterii wystarczy na dojazd z wielkim zapasem. Jednocześnie świadomość wyjątkowości miejsca podróży sprawia, że czym prędzej chcę dotrzeć na miejsce.

Przy okazji każdej z podróży staram się znaleźć nocleg w co najmniej jednym miejscu, które będzie pod jakimś względem szczególne i wyjątkowe. W tej podróży takim miejscem miał być zamek w Kliczkowie. Jednocześnie pozostała na ten dzień droga nie oferowała już żadnych atrakcji, gdyż była to po prostu przecinka dzieląca Ośrodek Szkolenia Poligonowego Wojsk Lądowych w Żaganiu. Dlatego pozostałą część drogi przejechałem dość szybko jak na moje standardy, nie patrząc na zwiększone zużycie energii. Dzięki temu do celu dotarłem o godzinie osiemnastej.

Zamek w Kliczkowie nie zawiódł moich oczekiwań. Przepiękny, historyczny obiekt wraz z przyległościami robił fenomenalne wrażenie. Ściany pokryte zielenią tworzyły urokliwy klimat, a wieczór spędzony na zamkowym dziedzińcu pozwalał odpocząć i nacieszyć się chwilą. Ponieważ większość zamkowych pomieszczeń zaadoptowano na potrzeby hotelu, mogłem cieszyć się noclegiem w murach zabytku o wielowiekowej historii. No i muszę przyznać, że spało się wyśmienicie!

Dzień 5: Kliczków – Jelenia Góra, 96 km

Dzień piąty był ostatnim i najkrótszym pod względem planowego dystansu dniem zachodniego etapu domykania pętli dookoła Polski. Był także dniem powrotu do Gdańska, gdyż finał tego dnia miał miejsce na dworcu kolejowym w Jeleniej Górze, skąd wieczorem miałem odjechać do domu.

Pobyt w hotelu oznaczał, że znowu nie muszę martwić się śniadaniem. Bardzo luźny grafik dnia także nie zmuszał mnie do szybkiego wyjazdu, więc zwlekałem z nim do ostatniej chwili. Ostatecznie więc w drogę wyruszyłem o godzinie jedenastej. Praktycznie od razu po wyjeździe z Kliczkowa trafiłem na lokalną, mało uczęszczaną drogę biegnącą wzdłuż rzeki Kwisy. Za Osieczowem asfaltowa droga zmieniła się w dobrej jakości leśną, która powiodła mnie ku autostradzie A4 i dalej w stronę Bolesławca. Na przedmieścia Bolesławca wjechałem tylko po to by przekroczyć rzekę Bóbr, następnie wjechać na Euroregionalny Szlak Rowerowy ER-6, o którym jeszcze napiszę w jednej z kolejnych części relacji.

Mniej więcej właśnie za Lwówkiem Śląskim zaczęła się najbardziej malownicza część trasy. Tu odbiłem ze szlaku ER-6 na południowy zachód, by szlakiem ER-10 dotrzeć do Lubomierza. Tą miejscowość od zawsze chciałem odwiedzić, jako wielki fan postaci Kargula i Pawlaka. Tu także zaplanowałem przerwę na odpoczynek, ładowanie i obiad. Lubomierz osiągnąłem po przejechaniu ledwo pięćdziesięciu kilometrów z groszem, więc ani ja, ani bateria nie byliśmy zanadto rozładowani. Mając w perspektywie niespełna drugie tyle do celu, nie musiałem poświęcać za wiele czasu na ładowanie. Pobyt w Dobromierzu upłynął więc dość szybko, a ja mogłem pognać w kierunku miejsca, które było obowiązkowym do odwiedzenia – mostu kolejowego nad Jeziorem Pilchowickim.

Ten oryginalny i wyjątkowy most ma ciekawą historię i bardzo niewiele brakowało, by właśnie historia była jedyną pozostałością bo tym moście. Most ten był tłem dla scen wielu filmów i miał posłużyć przy kręceniu filmu Mission: Impossible 7. Niestety, przy tej okazji miał zostać wysadzony w powietrze. Na szczęście mądrzy ludzie byli w stanie okiełznać niezdrowe ambicje producentów filmu i doprowadzili do tego, że plany wysadzenia mostu nie zostały wprowadzone w życie. Więcej, most został wpisany do rejestru zabytków, co zapewniło mu należną ochronę. Jest szansa, że w niedalekiej przyszłości dojdzie do rewitalizacji linii kolejowej nr 283 i most zostanie odrestaurowany, a ruch na tej malowniczej linii wznowiony. Zrobiwszy kilka zdjęć mostu, ruszam w kierunku nieczynnej stacji kolejowej Pilchowice Zapora.

No właśnie, Zapora Pilchowice. Druga co do wielkości w Polsce, a największa wśród kamiennych, sięgająca swoim rodowodem początku XX wieku. Przejazd koroną zapory dostarcza niesamowitych wrażeń, bo widoki są fantastyczne. Ruszam dalej, a przede mną coraz trudniejsze technicznie odcinki. Od zapory droga prowadzi bardzo nierówną, stromą i kamienistą drogą. Moja jazda robi wrażenie na mijanych turystach, ale ja skupiam się na tym, by nie upaść. Im bliżej celu, tym więcej niespodzianek – tych dobrych i tych nieco gorszych. Zdecydowanie do tych dobrych zaliczam piękny krajobraz i bogactwo ciekawych budowli hydrotechnicznych. Do tych gorszych należą odcinki dróg, pełne dziur, kamieni i błota.

Jazda wzdłuż Przełomu Kamienicy dostarcza szczególnych wrażeń wizualnych, ale wymaga skupienia. Wystarczy chwila, upadek, a koło spadnie z odległej zaledwie o metr krawędzi kanionu. Wąski singletrack jest pełny błota i kałuż, gdyż przez gęste zalesienie nie dociera słońce, mogące osuszyć nawierzchnię. Im dalej, tym gorsza nawierzchnia. Gdy w pewnym momencie zaczynam już mieć poważne problemy z podjazdem po śliskich, wielkich kamieniach, droga nagle odbija w lewo i po chwili wjeżdżam na normalną, asfaltową drogę w Barcinku. Później jeszcze będę trafiał na odcinki o gorszej, ale już całkiem znośnej nawierzchni.

Do Jeleniej Góry zostały ostatnie kilometry. Ponownie przekraczam Bóbr, tym razem mostem nad zaporą na Jeziorze Wrzeszczyńskim. Jakby na zrekompensowanie mi tego, że to już koniec, że zaraz trzeba będzie wracać do domu, mogę nacieszyć się kolejnymi widokami. Na pierwsze natrafiam przy zaporze elektrowni wodnej Bobrowice I. Chwilę później docieram do Schroniska Perła Zachodu, które także cieszy oko. To jednak już ostatnie widoki, gdyż wąska dróżka prowadzi mnie coraz bliżej zabudowy Jeleniej Góry. Mijam most kolejowy, po raz ostatni przekraczam Bóbr… i już jestem w mieście. Ostatnie minuty jazdy pozbawione są już jakichkolwiek atrakcji. Kwadrans po szesnastej docieram do dworca kolejowego w Jeleniej Górze, gdzie kończę zachodni etap domykania pętli dookoła Polski. W to samo miejsce dotrę jeszcze raz, tym razem jadąc od wschodu wzdłuż południowej granicy Polski. Wtedy to nastąpi zamknięcie całej pętli. Zanim to jednak nastąpi, jeszcze dwa razy wyruszę z Gdańska na południe kraju. No a teraz czeka mnie powrót do domu, do Gdańska!

Już za kilka dni kontynuacja dalszej części opowiadania o tym, jak zamknąłem liczącą 3900 kilometrów pętlę dookoła Polski, podróżując na jednym kole elektrycznego monocykla. Tym razem z Gdańska jeszcze raz pojadę do Tarnowa, ale tym razem czeka mnie podróż na zachód. Wzdłuż południowej granicy, przez Zachodnie Beskidy i dalej, w stronę Opola. Do zobaczenia niebawem!

Najnowsze artykuły
To Cię może zaciekawić...