Wyczerpany i nieco obolały, ale przede wszystkim szczęśliwy – udało się! Wróciłem właśnie do domu po piętnastu dniach jazdy szlakiem Green Velo na elektrycznym monocyklu King Song KS-18XL. Przywiozłem ze sobą nie tylko plecak pełen brudnych ciuchów. Przywiozłem masę niezapomnianych wrażeń, wspomnienia pięknych widoków i ciekawych ludzi napotkanych po drodze. Przywiozłem pachnące śliwką wspomnienie Podlasia i pamięć o ludziach, z którymi miałem przyjemność przejechać fragmenty mojej wyprawy. Przywiozłem też masę nowych, bezcennych doświadczeń. Te będą doskonałym materiałem do przekazania moim czytelnikom w rozpoczętym niedawno cyklu artykułów „W podróży na jednym kole”.
Ten artykuł piszę na gorąco. Jeszcze nie ochłonąłem, więc wybacz jeśli będzie nieco nieskładny. Przelewam myśli, które najłatwiej znaleźć mi w głowie po dwóch tygodniach dość wyczerpującej, ale też bardzo przyjemnej jazdy. Tym razem nie będzie relacji z każdego dnia jazdy, w chronologicznym porządku. To po prostu trzeba przejechać i przeżyć samemu, a taka relacja… byłaby dość nudna. Na końcu artykułu znajdziesz ułożoną chronologicznie listę odnośników do śladów każdego dnia trasy, zarejestrowanych w serwisie EUC World. Każdy ślad zawiera także galerię zdjęć z danego dnia.
Wspomnę tylko, że trasa wiodła „od końca do początku”, a więc na szlak Green Velo wjechałem w Końskich zamiast w Elblągu. Końskie to miejscowość oddalona raptem o 30 kilometrów od Opoczna, do którego z Gdańska mogłem dojechać bezpośrednim pociągiem TLK 53101 „Małopolska”. Odjeżdżający o 5:36 z Gdańska pociąg na stacji Opoczno Południe był o 11:40.
Gdybym chciał pojechać odwrotnie, wówczas pierwszy dzień oznaczałby jazdę bezpośrednio z domu w stronę Elblągą, gdzie wjechałbym na szlak Green Velo. Ostatniego dnia, jadąc z Kielc do Końskich dotarłbym chwilę po południu, a do Opoczna około godziny szesnastej. Mógłym więc wsiąść w odjeżdżający o 17:26 pociąg TLK 35100 „Małopolska” i do Gdańska dotrzeć o 23:26. Stamtąd jeszcze dziesięć kilometrów i pewnie chwilę po północy byłbym w domu. A gdybym się spóźnił na pociąg, czekałby mnie nocleg w Opocznie…
Green Velo w praktyce
Green Velo to najdłuższa w Polsce trasa rowerowa, na którą składa się trasa główna oraz szereg tak zwanych tras łącznikowych. Plan mojej wyprawy opierał się na jeździe trasą główną, która swój początek miała w miejscowości Końskie, a koniec na zachodniej granicy Elbląga. Trasy łącznikowe służą dojazdom do węzłów komunikacyjnych czy ciekawych miejsc leżących gdzieś obok szlaku głównego, pełnią funkcję skrótów lub są po prostu alternatywnymi odcinkami trasy głównej. Dla przykładu trasą łącznikową był łącznik nr 206, który łączył miejscowości Zabuże i Gnojno. Ponieważ znajdująca się w ciągu trasy głównej przeprawa promowa Gnojno – Niemirów była zamknięta z powodu niskiego stanu Bugu, łącznikiem nr 206 dotarłem do przeprawy Zabuże – Mielnik.
Green Velo to spójny projekt, ale realizowany osobno w różnych województwach. W efekcie są fragmenty, do których nie można się przyczepić (tych na szczęście jest najwięcej), są też takie którym nieco brakuje. Na przykład na południowej części trasy zdarzały się braki w oznakowaniu. Dla mnie nie był to problem, bo mając precyzyjnie zaplanowaną trasę nawigowałem z pomocą aplikacji Komoot. Za każdym razem gdy skręciłem nie tam gdzie trzeba, Komoot informował mnie bym zawrócił. Wielu rowerzystów korzysta jednak z tradycyjnych map, a będąc w trasie opiera się wyłącznie na oznakowaniu. Jego brak oznacza stratę czasu, albo konieczność niepotrzebnej jazdy po drodze, która na przykład po ulewnym deszczu nie jest czymś, po czym objuczony sakwami rower lubi jeździć najbardziej…
Zastrzeżenia budzą także fragmenty trasy, które poprowadzono przez pełne błota, rozjeżdżone ciągnikami drogi. Pierwszym takim odcinkiem była droga polna między miejscowościami Kątek i Czajki, na południe od Zalewu Nielisz (na trasie między Szczebrzeszynem a Krasnymstawem). Myślę, że bez szkody dla uroku trasy można by poprowadzić ją z Michałowa przez Deszkowice Pierwsze i dalej do Kulikowa. Przed Krasnymstawem musiałem zrezygnować z jazdy z Romanowa przez Widniówkę. Po niecałym kilometrze walki o przyczepność i wspinania się na arcymistrzowskie poziomy balansu moje koło, spodnie i buty były pełne błota i trawy, a to był dopiero początek. Ostatecznie odpuściłem sobie taką „atrakcję”, zawróciłem i pojechałem przez Dworzyska i Latyczów. Ponownie, ten wariant okazał się nie mniej atrakcyjny widokowo, za to dużo bezpieczniejszy i przyjemniejszy. Kawałek za Krasnymstawem czekała mnie kolejna taka „atrakcja” – droga wiodąca przez Las Surhowski była pełna rozjeżdżonego błota. W tym jednak wypadku nagrodą za trudy przejazdu był wspaniały widok na zjeździe w dół, którego zdjęcie w żaden sposób nie oddaje. Ostatecznie jednak do hotelu dotarłem ubłocony jak nigdy i dużo czasu zajęło mi doprowadzenie siebie, ubrań i kółka do czystości. Wówczas postanowiłem nie doświadczać tego ponownie.
Zastrzeżenia mogę mieć także do aktualności strony internetowej Green Velo. Na przykład zabrakło informacji o tym, że znajdująca się na szlaku przeprawa promowa na Bugu jest zamknięta. Nie był to dla mnie wielki problem, ale warto o tym wspomnieć. Ideą jednolitego szlaku rowerowego winno być także skupienie informacji o stanie trasy w jednym miejscu. Rozumiem, że gmina będąca operatorem przeprawy mogła nie przekazać takiej informacji zarządcy Green Velo. Jednak to właśnie rolą tego zarządcy niech będzie sporządzenie listy kluczowych dla całego szlaku miejsc i cykliczne monitorowanie ich stanu. To jednak bardziej sugestia niż krytyka.
W pozostałym zakresie Green Velo okazał się szlakiem dobrze przygotowanym do ruchu turystycznego na elektrycznym monocyklu. Nawet drogi polne i leśne były odpowiednio przygotowane i dobrze odwodnione. Niektóre odcinki wymagają wprawdzie doświadczenia w jeździe terenowej (na przykład dość strome, pokryte piaskiem i kamieniami zjazdy i podjazdy Parku Krajobrazowego Wysoczyzny Elbląskiej), ale zdecydowana większość trasy jest dostępna nawet dla średnio zaawansowanych monocyklistów czy nawet takich, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z kółkiem, lecz opanowali już zasady bezpiecznej jazdy.
W trakcie wyprawy musiałem zmierzyć się z ciężkimi warunkami pogodowymi, jakie szczególnie dotknęły wschodnią Polskę. Dlatego do minusów trasy Green Velo nie mogę zaliczać dróg zalanych błotem spływającym z górskich stoków na Podkarpaciu czy olbrzymich kałuż, które zajmowały całą szerokość drogi wiodącej przez Biebrzański Park Narodowy. Na żywioł trzeba być po prostu przygotowanym.
Na szlaku Green Velo co kilka, kilkanaście kilometrów znajdują się tak zwane MOR-y, czyli Miejsca Obsługi Rowerzystów. Ławki i stoły chronione pod dachem wiaty pozwalają odpocząć czy ukryć się przed deszczem. Kosze na śmieci pozwalają pozbyć się zgromadzonych w czasie jazdy śmieci. Gdzieniegdzie można napotkać na toalety, nie zawsze jednak ich czystość zachęca do skorzystania. Przy każdym MOR-ze jest tablica na której przedstawiono informacje o szlaku oraz atrakcjach w okolicy.
Plan i jego wykonanie
W ciągu dwóch tygodni urlopu miałem przejechać dwa tysiące kilometrów wzdłuż głównej trasy Green Velo. Te fundamentalne dla wyprawy założenia przełożyły się na wybitnie sztywny plan, wymuszający noclegi w określonych miejscach i czasie. Niepowodzenie jednego dnia oznaczało niepowodzenie całej wyprawy. Dlatego musiałem być przygotowany na wszystko. W moim wypadku „wszystko” ograniczyło się do wspomnianych już intensywnych burz, nawałnic, lawin błota i podtopień dróg oraz długotrwałych opadów deszczu.
To wymusiło na mnie korektę niektórych fragmentów trasy, wiodących przez miejsca szczególnie dotknięte żywiołem. W jednym z przypadków czas stracony na szukanie miejsca do ładowania musiałem odzyskać skracając dalszy odcinek. Tam doszło kilometrów, tu odeszło… i jakoś dotarłem na miejsce na czas. Ze szlaku Green Velo odpadła wizyta w Bartoszycach oraz Nowej Pasłęce. Ostatecznie zaplanowana na 2035 kilometrów trasa zakończyła się przejechaniem dystansu dłuższego raptem o 16 kilometrów.
Kilka suchych liczb
Dystans pokonany na elektrycznym monocyklu wyniósł 2051 kilometrów. Trwało to piętnaście dni, do których nie wliczam jednego dnia odpoczynku w połowie trasy. Trasa rozpoczęta w piątek 19 czerwca 2020 r. o godzinie 11:44 z przystanku kolejowego Opoczno Południe zakończyła się w Gdańsku, 4 lipca 2020 r. o godzinie 19:19. Przejechanie dystansu 2051 km wymagało spędzenia 133 godzin i 42 minut w trasie, z czego 85 godzin i 7 minut spędziłem jadąc na kółku. Reszta to przerwy na odpoczynek, posiłek i ładowanie. Średnia prędkość jazdy dla całej wyprawy wyniosła 23 km/h. Jeśli wliczyć postoje, średnia prędkość wyniosła niecałe 16 km/h. Masa ekwipunku innego niż odzież noszona na sobie wyniosła ok. 20 kilogramów. Zdecydowana większość tej masy znalazła się w plecaku, reszta w torbie biodrowej. Ta liczba zmieniała się nieco gdy do torby biodrowej lub plecaka wpadała butelka wody na trasę lub czegoś mocniejszego na wieczór.
Moje kółko: KS-18XL
Całą trasę przejechałem na moim monocyklu elektrycznym King Song KS-18XL. Wyposażony w akumulator o pojemności 1554 Wh i oponę 18×2,5″ świetnie nadaje się do jazdy turystycznej. W zależności od prędkości i warunków, jedno ładowanie pozwalało mi na przejechanie dystansu rzędu 70-90 kilometrów. Ten konkretny model jest szczególnie lubiany za relatywnie wysoki zasięg, doskonałą ergonomię oraz odporność na warunki atmosferyczne. Właśnie ta ostatnia cecha miała tu największe znaczenie. Zaryzykuję twierdzenie, że na żadnym innym fabrycznym kółku ta wyprawa nie udałaby się. Dlaczego? Pierwsze dni trasy oznaczały jazdę w deszczu, którego apogeum był piąty dzień. Tego dnia trasę o długości 133 kilometrów przejechałem w strugach deszczu, począwszy od miejsca startu do miejsca przeznaczenia. Deszcz osłabł tylko na moment, dzięki czemu udało mi się zrobić jedyne tego dnia zdjęcie, przejeżdżając kładką linową rozpiętą nad Sanem.
Całkowicie przemokła wodoodporna kurtka z membraną, kupiona „za grube piniondze”. Przemokły membranowe spodnie i buty. W efekcie przemokłem ja sam, mimo zaimprowizowanej na szybko kamizelki z foliowego worka na śmieci. Mimo to kółko zalewane deszczem i wodą z kałuż dawało sobie świetnie radę. Jedyne co odmówiło posłuszeństwa to czujniki podniesienia kółka, których zadaniem jest wyłączenie silnika w momencie uniesienia kółka za uchwyt. Umieszczone blisko teleskopowych elementów mechanizmu rączki, narażone były na spływającą w tym miejscu wodę. Nieistotna usterka, która samoistnie zniknęła po kilku godzinach postoju kółka w suchym, hotelowym pokoju. Nawiasem, zjawisko znane mi od dawna, więc nie było dla mnie zaskoczeniem.
King Song KS-18XL to monocykl sprawdzony w najtrudniejszych warunkach i niezawodny. Owszem – są szybsze, nowsze, wyposażone w większe baterie, a do tego w tym roku pojawiły się pierwsze modele z amortyzacją. Mimo to nadal KS-18XL jest jednym z najlepszych wyborów na długie trasy, na takim monocyklu w podróż dookoła świata wybrał się także Monsieur Flex. Gdyby tylko KS-18XL miał baterię o pojemności 2072 Wh oraz oponę szerokości 3″, byłby ideałem kółka na dalekie wyprawy. Niedostatki węższej opony daje się jednak w dużej mierze kompensować techniką jazdy, a akumulator można doładowywać szybką ładowarką. Tym bardziej, że ten monocykl pozwala na bezpieczne ładowanie prądem do 10 A bez szkody dla żywotności akumulatora (przy czym ja rekomenduję nie przekraczanie prądu 9 A).
„Tak” dla UTO na drogach publicznych
Dla mnie ta wyprawa była nie tylko osobistym wyzwaniem, sposobem na dwutygodniowy urlop czy okazją do poznania nieodwiedzanych dotąd zakątków Polski. Była ona też okazją, aby w praktyce zweryfikować możliwośc bezpiecznej jazdy elektrycznym monocyklem (a urządzeniami transportu osobistego w ogólności) po turystycznych trasach rowerowych. To szczególnie istotne w kontekście zmian, jakie szykują się w prawie, a które w pierwotnym brzmieniu mają pozbawić nas prawa do poruszania się drogami publicznymi.
Przejechanie dwóch tysięcy kilometrów po nadłuższym szlaku rowerowym Polski miało potwierdzić to, co zawarłem w swoim stanowisku do projektu zmian w przepisach. Wykluczenie ruchu urządzeń transportu osobistego nie jest poparte żadnymi obiektywnymi przesłankami. Moja wyprawa dowiodła, że idea zrównania praw i obowiązków kierujących rowerami i urządzeniami transportu osobistego jest słuszna. Dopuszczenie ruchu UTO tam, gdzie odbywa się ruch rowerów, nie przełoży się na zmniejszenie bezpieczeństwa w ruchu drogowym. Na trasie swojego przejazdu wielokrotnie mijałem policyjne patrole lub posterunki pomiaru prędkości. Ich brak reakcji nie wynikał z niedopatrzenia, lecz z faktu, że w niczym nie różniłem się od prawidłowo jadącego rowerzysty czy motorowerzysty. Byłem widoczny, jechałem ze stałą z prędkością 25 km/h poboczem lub przy prawej krawędzi jezdni, zachowując nakazaną ostrożność, sygnalizując wszelkie manewry i tak dalej. Oczywiste jest, że nie każde urządzenie transportu osobistego jest przystosowane do bezpiecznego poruszania się po drogach. To jednak nie jest przesłanką do tego, by na drodze ustawy ustanowić generalny zakaz, obowiązujący wszystkich jak leci. Istnieje przecież rozporządzenie w sprawie warunków technicznych pojazdów oraz zakresu ich niezbędnego wyposażenia, które można uzupełnić o wymogi, jakim powinny odpowiadać UTO aby móc uczestniczyć w ruchu drogowym. Urządzenia transportu osobistego to nie zabawki, mimo że nierzadko w tym charakterze są wykorzystywane (nawiasem to samo można powiedzieć o samochodach…). Nie są też bronią, aby delegalizować je jednym artykułem ustawy.
Elektryczny monocykl to pojazd mały, praktycznie bezgłośny i nie emitujący spalin. Bezszczotkowy silnik wbudowany w obręcz nie wytwarza iskier. Pod względem napędu kółko i rower elektryczny prezentują te same cechy, w końcu tu i tu używane są dokładnie takie same technologie. Także prędkość elektrycznego monocykla na poziomie 25 km/h odpowiada prędkości, do której w elektrycznym rowerze dostępne jest wspomaganie. Zasada działania kółka w zasadzie wyklucza poślizg koła przy ruszaniu i hamowaniu. Elektryczny monocykl nie niszczy drogi bardziej niż rower. Pod tym względem oba pojazdy mają wiele cech wspólnych, które pozwalają na ich koegzystencję nie tylko na miejskich drogach dla rowerów, ale i na turystycznych trasach rowerowych.
„Twoja jazda jest gorsza niż moja”
Ta wyprawa była niemałym wyzwaniem dla ciała, które każdego dnia musiało sprostać trudom średnio sześciu godzin jazdy na stojąco i z dwudziestoma kilogramami ekwipunku na sobie. Trasę Green Velo wyznaczono drogami o bardzo różnej nawierzchni. Słusznie kierowano się bezpieczeństwem rowerzystów i walorami krajobrazowo-kulturowymi szlaku, na drugi plan stawiając rodzaj i jakość nawierzchni. Dlatego tylko w części można cieszyć się równym asfaltem. Reszta to drogi mniej lub bardziej równe czy przyczepne. W takich warunkach jazda oznaczała dla mnie konieczność stałego utrzymywania równowagi i jednoczesnego amortyzowania ponad stu kilogramów masy ciała i ekwipunku. To niemały wysiłek, angażujący nie tylko nogi, ale praktycznie wszystkie partie ciała. Dlatego w błędzie jest ten kto zakłada, że aby jeździć na elektrycznym monocyklu „wystarczy stanąć i to samo pojedzie”. Otóż nie, nie wystarczy i kto uważał na lekcjach fizyki, ten jest w stanie pojąć to bez większego problemu. Inni najwyraźniej potrzebują mniej lub bardziej bolesnego doświadczenia by się przekonać jak jest naprawdę.
Dlatego uśmiechem pobłażania skwitowałem rzucone przez mijanego pod Gdańskiem rowerzystę stwierdzenie „Łatwizna…”. W takich sytuacjach korci, by poprosić wyraziciela takiej opinii by wskoczył na kółko i zademonstrował tę łatwość w praktyce. Z doświadczenia wiem jednak, że w takich sytuacjach postawionej w takiej sytuacji osobie nagle zaczyna brakować odwagi, albo mimo wszystko próbuje i… robi sobie krzywdę. Kółko po takiej próbie też może nie wyglądać najlepiej. Przyczyniać się do krzywdy bliźniego to grzech, ale dopuszczać do ryzyka uszkodzenia kółka bezpośrednio przed finiszem wyprawy to zwyczajna głupota.
Piszę o tym dla refleksji, by skłonić innych do większej pokory i szacunku dla tych, którzy mają prawo mieć odmienne pasje. Sam przyzwyczaiłem się już do rowerzystów, którzy w mniej lub bardziej elegancki sposób dają do zrozumienia innym, że ciśnięcie w korby siłą mięśni czyni ich lepszymi od tych, którzy do napędu używają prądu. Na szczęście takich rowerzystów jest niewielu i spotykam ich prawie wyłącznie na podmiejskich trasach (jakimś cudem przoduje tu trasa z Gdańska przez Sobieszewo w stronę Krynicy Morskiej).
Natomiast zupełnie inaczej zachowywali się mijani na szlaku Green Velo doświadczeni turyści, których rowery opakowane byłu masą ekwipunku – sakwy, torby, torebki, śpiwory, namioty, karimaty i cała masa innego szpeju. Gdy przychodziło do rozmowy, bardzo ciekawi mojej wyprawy oraz specyfiki jazdy na elektrycznym monocyklu ani razu nie dali do zrozumienia, że „Twoja jazda jest gorsza niż moja”. Najwyraźniej rozumieli, że rower i kółko to po prostu dwa zupełnie odmienne pojazdy. Każdy ma swoją specyfikę i wymagania wobec jadącego na nim człowieka. Jazda na elektrycznym monocyklu jest dużo mniej męcząca niż jazda rowerem, jest jednak znacznie trudniejsza technicznie. Wszystkich nas łączy za to czerpanie przyjemności z turystyki, którą każdy uprawia w lubiany przez siebie sposób. I niech tak właśnie wyglądają relacje na drodze. Szanujmy się wzajemnie, nawet jeśli ktoś inny jeździ na czymś tak dziwnym jak jedno kółko „na prund”.
Co dalej?
Najprawdopodobniej była to ostatnia tak długa trasa przejechana w tak krótkim czasie. Miała ona szczególny charakter, a jej cel został osiągnięty – koniec, kropka. Przejechanie dajmy na to 5000 kilometrów niczego nowego nie wniesie, za to zajmie miesiąc cennego czasu. Wiem, że dałbym radę zaplanować taką trasę i dałbym radę ją przejechać. Na wycieczki zagraniczne w stylu Monsieur Flexa póki co nie mogę sobie pozwolić z braku czasu. Nie tędy więc dalsza moja droga.
Teraz skupię się na krótkich, ale częstych, najwyżej kilkudniowych wypadach z maksymalnym dziennym dystansem poniżej 100 km. Będę wybierał trasy o szczególnych walorach krajobrazowych czy kulturowych. Więcej czasu poświęcę na poznawanie nowych miejsc, mniej na dotarcie do nich.
Green Velo to głównie jazda takimi czy innymi drogami. Co jakiś czas pojawiają się miejsca, które są szczególnie warte uwagi. Poza tym mija się pola, lasy, wsie, miasteczka by dotrzeć do kolejnego, ciekawego miejsca. Planowanie takiej trasy zajmuje czas, a zgranie wszystkiego do kupy nie jest łatwe. No i traci się ten element spontaniczności… Za to krótszą trasę można zaplanować „z biegu”. Jest prognozowana świetna pogoda na weekend? Nie mam zaległości w robocie? Wezmę dzień lub dwa wolnego, zapakuję kółko do samochodu albo pociągu i w drogę! Kaszuby, Bory Tucholskie, Kotlina Kłodzka, Jura Krakowsko-Częstochowska, Góry Sowie, Bieszczady, Góry Świętokrzyskie… Jest tyle pięknych i ciekawych regionów, które idealnie nadają się na dwa, trzy czy cztery dni szwendania na jednym kole elektrycznego monocykla. Co ważne, taka formuła jest dostępna dla większości użytkowników elektrycznych monocykli. Nawet 50 kilometrów dziennie może wystarczyć, aby spędzić na kółku fantastyczny weekend w plenerze. I wcale nie trzeba do tego drogiego kółka z gigantyczną baterią czy superszybkiej ładowarki. Pomyśl o tym i rozejrzyj się po okolicy. Na pewno znajdziesz takie miejsca, w które warto ruszyć na Twoim kółku. A jeśli już takie miejsca znasz, poleć je w komentarzach innym monocyklistom.
Podziękowania
W pierwszej kolejności dziękuję mojej Rodzinie i Przyjaciołom za kibicowanie i za wsparcie, na jakie mogłem liczyć przed wyprawą oraz w jej trakcie. Bez Was ta wyprawa w ogóle by się nie odbyła… a w następną pojedziemy znowu razem! Dziękuję także wszystkim, którzy znaleźli czas by spotkać się ze mną na trasie. Cieszę się, że dla niektórych z Was byłem motywacją by pojechać dalej niż zwykle. Mam nadzieję, że teraz już częściej będziecie wyruszać w plener. Dziękuję wszystkim życzliwym osobom, które spotykałem na trasie wyprawy – życzę Wam zdrowia, uśmiechu i powodzenia. Nie mogę zapomnieć o tych z Was, którzy śledząc postępy wyprawy na Facebookowym profilu „Na jednym kole – Elektryczne monocykle” kibicowali mi w komentarzach. Dzięki Wam każdej przerwie na odpoczynek towarzyszył uśmiech, gdy przeglądałem Wasze reakcje na publikowane tam informacje o postępach.
Pragnę podziękować Ziutkowi i gospodarzom „Podlaskiego Siedliska Za Mostkiem”, którzy stworzyli wyjątkowe miejsce i atmosferę, dzięki którym jeden dzień odpoczynku wlał we mnie nowe siły. Siedlisko położone nieopodal miejscowości Dubicze Cerkiewne, na odcinku szlaku Green Velo wiodącym z Hajnówki do Kleszczeli, jest idealnym miejscem na krótki jak i długi wypoczynek. Zasłużony tytuł „Miejsca Przyjaznego Rowerzystom” oraz wyjątkowo wysoka ocena 9,8 w serwisie Booking.com to dodatkowe gwarancje tego, że każdy odpocznie i poczuje się tam naprawdę dobrze.
Podziękowania należą się także Ryszardowi Dworzeckiemu, reprezentującemu firmę Eunicycles.eu – oficjalnego dystrybutora King Song w Polsce, ale działającego na terenie całej Unii Europejskiej. Ryszard kolejny już raz patronował mojej wyprawie, pomagając mi w przygotowaniu sprzętu oraz pozostając w gotowości do udzielenia pomocy w razie problemów technicznych na trasie. Tych, na szczęście, nie było. „Ikselka” po raz kolejny dała dowód na to, że razem dojedziemy wszędzie, nawet mimo mocno niesprzyjającej aury.
Ślady i zdjęcia z trasy
Szczegółowe zapisy trasy każdego dnia wyprawy znajdziecie poniżej. Każdy zapis zawiera także galerię zdjęć, która dokumentuje mniej lub bardziej ciekawe miejsca i widoki na trasie.
- Opoczno – Kielce, 115 km
- Kielce – Sandomierz, 126 km
- Sandomierz – Łańcut, 148 km
- Łańcut – Krasiczyn, 151 km
- Krasiczyn – Narol, 133 km
- Narol – Chełm, 166 km
- Chełm – Terespol, 147 km
- Terespol – Dubicze Cerkiewne, 148 km
- Dubicze Cerkiewne – Supraśl, 128 km
- Supraśl – Goniądz, 131 km
- Goniądz – Stary Folwark, 127 km
- Stary Folwark – Gołdap, 119 km
- Gołdap – Galiny, 140 km
- Galiny – Frombork, 125 km
- Frombork – Gdańsk, 147 km