Szósty dzień wyprawy oznaczał dla nas kilka rzeczy. Po pierwsze bliskość finiszu wyprawy, co cieszyło ale też budziło lęk przed jakimś głupim zdarzeniem, które na chwilkę przed końcem mogłoby przekreślić szansę na sukces. Po drugie był to dzień, w którym do pokonania mieliśmy najwięcej kilometrów, drogami o ścieżkami o różnej nawierzchni i stopniu trudności. Po trzecie, miał to być dzień pełny malowniczych widoków.
Czwartek rozpoczął się przyjemnie. Po pierwsze dlatego, że Hotel Zamek Bobolice okazał się bardzo komfortowym i gościnnym miejscem, oferując świetne warunki do relaksu i nocnego wypoczynku. Tym razem obudziliśmy się rześcy i wyspani. Po drugie dlatego, że w nocy temperatura spadła, a wiatr zmienił kierunek na północny. Z przeciwnika stał się znowu sprzymierzeńcem. Po trzecie dlatego, że widok odrestaurowanego i mądrze zagospodarowanego Zamku Bobolice był czymś, co chciałbym widywać w odniesieniu do innych, podobnych zabytków jakie mijam na trasie moich wypraw.
Powiem szczerze, że mam już dość pojęcia „trwałej ruiny”, które funkcjonując w praktyce konserwatorskiej utrudnia lub wręcz uniemożliwia odbudowę wielu pięknych miejsc o wielkim znaczeniu historycznym dla naszego kraju. Zdecydowanie wolę oglądać i odwiedzać odrestaurowany obiekt, nawet kosztem pewnych zmian względem pierwotnego, historycznego stylu czy stosowanych technologii. „Trwała ruina” to niszczenie historii, a nie jej pielęgnacja. Podróżując Szlakiem Orlich Gniazd widziałem wystarczająco dużo obiektów, które efektywnie straciły na znaczeniu historycznym czy turystycznym. Wyraźnym przykładem niech będzie chociaż zamek w Smoleniu, który można by opatrzyć słynnym komentarzem ministra Sienkiewicza. Olbrzymi kawał niezagospodarowanego terenu u zbocza zamkowego wzgórza, wszędzie wkoło trawa i tylko schowana w cieniu kilku drzew budka z kasą i sklepem z pamiątkami. Turystów brak…
Chęć zachowania historycznej formy zabytku? Rozumiem ten argument, ale odnoszę wrażenie, że jest mocno nadużywany. Dlaczego wstrzymywać odbudowę obiektu, który i tak zwykle był dawniej przebudowywany bez oglądania się na pierwotny styl czy stosowane w czasie wznoszenia technologie? Atrakcyjność i walory historyczne Zamku Książ wynikają właśnie z tego, że odwzorowuje styl i specyfikę wielu epok. Oczywiście nie powinno być w tym zakresie dowolności, to jasne.
Przy okazji wizyty w Bobolicach miałem wielką przyjemność spotkać pana Jarosława Laseckiego. Ten elegancki dżentelmen okazał się człowiekiem o otwartym umyśle i wielu pasjach, w tym zresztą rowerowych. To właśnie dzięki jego staraniom zamek w Bobolicach z ruiny stał się obiektem, który nie odstaje od tego, co można widzieć w dolinie Renu czy Mozeli. Mimo przeszkód i rzucanych mu pod nogi kłód udało się zrobić to, z czym właśnie nie mają żadnych problemów nasi zachodni sąsiedzi. Dlatego gorąco kibicuję panu Laseckiemu i wierzę, że zamek w Mirowie niedługo stanie się taką atrakcją jak ten w Bobolicach. Tylko dlaczego w Polsce mamy tak niewielu takich ludzi jak pan Lasecki? Albo może inaczej – dlaczego mamy tak wielu ludzi uważających, że dla Polski lepiej będzie pozostawić jej historyczne budowle w trwałej ruinie?
Wróćmy jednak do czwartkowego przedpołudnia. Z Bobolic wyruszyliśmy kwadrans po godzinie dziesiątej, kierując się ku kolejnym atrakcjom Szlaku Orlich Gniazd. Już od samego początku mogliśmy cieszyć oczy pięknem atrakcji Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej. Ach, jakże przyjemnie było mieć tym razem wiatr w plecy i temperaturę, w której pot nie wylewał się z nas wiadrami. O ile więc środa była dniem, w którym wszystko starało się nam przeszkodzić, o tyle czwartek był zupełnie inny. Tym razem jechało się przyjemnie i bez większego wysiłku. Szczególnie chyba moi rowerzyści zachłysnęli się tą frajdą, bo w Podlesicach pognali w dół drogi dla rowerów w stronę Kroczyc. Pozostawienie „nawigatora” za plecami kosztowało ich powrót, tym razem pod wiatr i pod górę. W Podlesicach trzeba było bowiem skręcić w prawo, w małą boczną uliczkę.
Sprzyjające warunki pozwoliły nam zaplanować pierwszy większy postój w Podzamczu, gdzie czekały na nas dwie atrakcje – Gród Birów oraz Zamek Ogrodzieniec. Gród w Birowie nie okazał się atrakcją, która miała by zachwycać. Podobnie jak zamek w Smoleniu, jest raczej przykładem braku pomysłu i chęci na wykorzystanie potencjału historycznego miejsca. Budka z biletami, dość długie schody u końca których jest grodzisko… w którym niczego specjalnego nie zobaczycie. Ot, wszystko. Zupełnie inaczej jest w przypadku Zamku Ogrodzieniec. Może nawet troszkę „za bardzo inaczej”. Tam nie brakuje turystów, ale wydaje mi się, że charakter miejsca odrobinę psują odpustowe atrakcje u podnóża zamku. Rynnowa zjeżdżalnia to na pewno atrakcja dla wielu, ale czy nie kontrastuje z charakterem historycznego miejsca? Mimo to jest to jednak zdecydowanie lepiej i ciekawiej zagospodarowane miejsce o niekwestionowanych walorach krajobrazowych.
Mając w bateriach spory zapas prądu postanowiliśmy jechać dalej. W ten sposób dotarliśmy do wspomnianego już wcześniej zamku w Smoleniu. Na zamkową górę prowadziły schody, ale bokiem prowadziła wydeptana rowerowymi kołami dróżka. Postanowiłem więc spróbować wjazdu na górę na jednym kole mojego monocykla. Było to dość karkołomne zadanie, gdyż dróżka ta miejscami była dość stroma i mało stabilna, ale ostatecznie udało się! Na szczycie konieczne było jednak wniesienie monocykla, jako że ostatnie schody nie miały już alternatywy. Widok ze szczytu zamku ograniczony był koronami drzew, więc szybko zjechałem na dół i już wszyscy razem pojechaliśmy w dalszą trasę. To już była czternasta godzina, zaczął więc doskwierać głód. Akumulator Maćka po przejechaniu ponad 50 km był także bliski wyczerpania. Postanowiliśmy więc, że kolejnym przystankiem będzie zamek w Rabsztynie. Ten osiągnęliśmy po przejechaniu ogółem 75 km, kwadrans po piętnastej.
„Trwała ruina”… Niestety, okazało się że i zamek w Rabsztynie nie nadaje się do zwiedzania ze względu na ryzyko związane ze spadającymi na łeb turystów kamieniami. Prowadzone prace stabilizacyjne spowodowały, że w tym roku zamek został zamknięty dla zwiedzających. Wobec tego zajechaliśmy do Restauracji Podzamcze, z której mogliśmy ruiny zamku oglądać zachowując bezpieczną odległość. Przede wszystkim jednak mogliśmy odpocząć, naładować baterie naszych pojazdów oraz smacznie zjeść. Niezwykle sympatyczna, uśmiechnięta pani zadbała o to, aby strudzonym wędrowcom niczego nie zabrakło. Nie może więc dziwić, że czas mijał leniwie i – gdy już upłynęło go wystarczająco dużo – niechętnie opuszczaliśmy to miłe miejsce. Przed nami był jednak jeszcze kawał drogi do pokonania.
Ostatecznie więc o siedemnastej ruszyliśmy w dalszą trasę. Przed nami był przejazd Doliną Prądnika do Krakowa. Od Sułoszowej rozpoczął się powolny zjazd w dół, a mijane widoki robiły naprawdę wielkie wrażenie. Formacje skalne, z których szczególnie znana jest Maczuga Herkulesa. Zabytkowe młyny. Mostki. Kapliczki. Zamek Pieskowa Skała. A od Ojcowa praktycznie nieuczęszczana przez samochody droga, która okazała się rajem dla cyklistów, szczególnie tych ceniących walory krajobrazowe trasy.
Po 113 km trasy, w miejscowości Hamernia opuściliśmy Dolinę Prądnika, by ledwo zauważalnym skrzyżowaniem wjechać w krótki odcinek wąskiej, a na samym początku bardzo stromej drogi dla rowerów. Ta doprowadziła nas do Giebułtowa, skąd już coraz bliżej było nam do Krakowa, do którego wjechaliśmy około godziny dziewiętnastej.
Przed nami został już ostatni odcinek tego dnia. Pierwotnie planowałem, że w Krakowie spędzimy chwilę aby odpocząć i nacieszyć oko atrakcjami tego pięknego miasta. Niestety, akumulowane przez cały dzień opóźnienie powodowało, ze w Krakowie pojawiliśmy się dość późno. Poza tym czuliśmy już zmęczenie i chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do celu jakim była Wieliczka. Dlatego przejazd przez Kraków zajął nam niewiele czasu. Udało mi się jednak spotkać z Piotrkiem, który nieźle się namęczył aby dogonić naszą ekipę na trasie przejazdu przez miasto. Chwila sympatycznej rozmowy była więc jedynym momentem na postój w Krakowie. Mackowi zaczęło brakować prądu, a nam wszystkim odpoczynku i smacznej kolacji.
Przejazd z Krakowa do Wieliczki nie powinien być już niczym szczególnym, ale jednak moje planowanie i tak prosty odcinek potrafiło zamienić w nie lada wyzwanie. Otóż jeszcze w Gdańsku wyznaczyłem trasę, która miała ominąć potencjalnie problematyczne dla nas odcinki o dużym natężeniu ruchu drogowego. Na miejscu okazało się, że wytyczona trasa w części wiedzie… wąziutką ścieżką, wydeptaną wśród chaszczów rosnących przy linii kolejowej. W ten sposób zafundowałem sobie i moim przyjaciołom nie lada wyzwanie, a przy okazji terapię pokrzywową na łydki. Bolesne, ale ponoć zdrowe… Po dalszych dziesięciu kilometrach dotarliśmy wreszcie do miejsca przeznaczenia. Po przejechaniu ogółem 150 kilometrów i chwilkę przed dwudziestą pierwszą dotarliśmy do hotelu. Tam mogliśmy odpocząć, zjeść i położyć się spać. Już tylko jeden dzień!
Szczegółowy zapis trasy szóstego dnia wyprawy można znaleźć tutaj – https://euc.world/tour/576238791110079