Pierwszy dzień wyprawy z północy na południe Polski za mną, a właściwie za nami – jak już pisałem wcześniej, towarzyszą mi Ola i Maciek na rowerach elektrycznych. Trasa pierwszego dnia, która planowo miała mieć długość 103 km ostatecznie zamknęła się dystansem 122 km. Po pierwsze dlatego, że do miejsca startu dojechałem na kółeczku, a więc już wpadła dodatkowa dyszka. Po drugie dlatego, że po drodze zawsze coś dojdzie nadprogramowego. Na przykład rowerzyści rozpędzą się z górki, później pojadą nie w tą stronę i… trzeba będzie ich gonić, aby zawrócili 😉
Wyruszyliśmy nieco po ósmej, aby zgodnie z deklaracjami dotrzeć pod fontannę Neptuna na godzinę dziewiątą. Tam już czekał na nas Marek, który przyjechał pożegnać nas i życzyć powodzenia. Zamiast na kółku przyjechał hulajnogą, aby honorowo reprezentować grupę, która… nie dotarła 😉 Pogadaliśmy chwilkę, cyknęliśmy sobie pamiątkowe fotki i w drogę!
Od samego rana mogliśmy cieszyć się świetną pogodą. Słoneczną, z temperaturą idealną do jazdy – wystarczająco ciepło, a jednocześnie rześko. Do tego wiatr, który wiejąc w plecy wydatnie pomagał w oszczędzaniu baterii. Jak się później okazało, był to naprawdę solidny sprzymierzeniec. Po siedemdziesięciu kilometrach jazdy miałem ponad 40% zapasu w baterii! Oto kolejny dowód na to, że wiatr ma olbrzymi wpływ na zasięg.
Po wyjeździe z Trójmiasta skierowaliśmy się na Skarszewy, gdzie czekał na nas Stanisław, aby towarzyszyć nam na swoim monocyklu w drodze w okolice Zblewa. Kurczę, to jest gość który zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Młody, bo raptem dwadzieścia siedem lat… ale do setki. I tak, nie pomyliłem się! Młody, bo swoim entuzjazmem i podejściem do życia pokazał, że wiek to kwestia względna. Jest też dowodem na to, że na elektrycznym monocyklu można jeździć bez względu na rocznik, jeśli oczywiście zdrowie pozwala. Był wspaniałym towarzyszem. Dolał do mojego osobistego akumulatora tysiące watogodzin. Tych od serca. Stasiu, dziękuję za miło spędzony razem czas i do zobaczenia niebawem!
W okolicach Zblewa dłuższa przerwa na odpoczynek i ładowanie naszych pojazdów. Mając sporo czasu mogliśmy sobie poleniuchować, przez co postój potrwał prawie trzy godziny. Gdy minął czas słodkiego lenistwa, trzeba było ruszyć w dalszą trasę. Kolejny, tym razem dużo krótszy postój czekał na nas w Osiecznej. Kawa i rozmowa w przesympatycznym gronie pozwoliła doładować nasze serca i dusze, bo akumulatory naszych bolidów miały wystarczający zapas mocy aby dowieźć nas do celu. Ten osiągnęliśmy po ponad pięciu godzinach jazdy, nie licząc oczywiście czasu na postój. Jeśli doliczyć postoje, cała podróż pierwszego dnia zajęła nam prawie dziesięć godzin. Do celu dotarliśmy chwilę przed osiemnastą, z bolącymi nogami i stopami (to o mnie) oraz bolącymi tyłkami (to o moich kompanach). Wszyscy za to dojechaliśmy w doskonałych nastrojach i to najważniejsze 🙂 Po drodze mijaliśmy piękne krajobrazy Kaszub i Kociewia. Zapach z pól, łąk i lasów… coś fenomenalnego.
Jutro kolejny dzień, który zbliżać nas będzie do finału całej wyprawy. Co najmniej 117 km z Tlenia do Wierzbiczan, z przejazdem przez Toruń i dwukrotnym przejazdem przez Wisłę. Zapis pierwszego dnia trasy możecie zobaczyć w serwisie euc.world. Miłego wieczoru i do zobaczenia jutro!