Kto śledził relację z ostatniego dnia czerwcowej wyprawy z północy na południe Polski pamięta zapewne, że mimo przejechania ponad 850 kilometrów czułem pewien niedosyt. Mogłem i chciałem jechać dalej, ale z przyczyn organizacyjnych swoją wyprawę musiałem zakończyć tak, jak było pierwotnie zaplanowane. W czasie tej wyprawy najdłuższym dziennym odcinkiem był ten, który wiódł Szlakiem Orlich Gniazd. Przejechałem wtedy 150 kilometrów, ustanawiając nowy życiowy rekord dystansu dziennego. To było sporo, szczególnie gdy na plecach wisiało kilkanaście kilogramów obciążenia, a trasa wiodła po drogach pełnych niespodzianek – dziury, kamienie, wertepy, luźny żwir i piach czy błoto. Wszystko to wymaga szczególnej uwagi i wysiłku aby utrzymać równowagę na podskakującym na dziurach i ślizgającym się w piachu czy błocie monocyklu. Mimo to po dotarciu do dziennego celu wiedziałem, że mógłbym pojechać kawałek dalej. Tylko ile to jest ten kawałek, hm?
150 km, 172 km, 177 km…
Niedługo po powrocie do domu czekały mnie dwa dłuższe wyjazdy, praktycznie jeden po drugim. Jednym z nich był dwudniowy, weekendowy wypad do Lidzbarka Warmińskiego i z powrotem. W czasie tej wyprawy przejechałem w sumie około 330 kilometrów. Już pierwszego dnia poprawiłem swoją czerwcową życiówkę, przejechawszy około 172 km. Drugi dzień był krótszy, gdyż ze 176 kilometrów całej trasy, około 20 kilometrów przypadło na rejs statkiem z Fromborka do Krynicy Morskiej. W ten oto sposób zamknąłem pętlę Gdańsk – Elbląg – Pasłęk – Orneta – Lidzbark Warmiński – Pieniężno – Braniewo – Frombork – Krynica Morska – Stegna – Gdańsk.
Drugim z wyjazdów był „Rajd Rzeźników”, czyli opisywany już przeze mnie wypad z Łukaszem. On jechał na grawelowym rowerze, ja na elektrycznym monocyklu King Song KS-18XL. Poza zabawą była to dla każdego z nas okazja do podniesienia sobie poprzeczki – każdy w swojej dyscyplinie. Plan się udał, bo bezpiecznie dojechaliśmy do celu podróży i każdy poprawił swoją życiówkę. Wtedy przejechałem prawie 177 kilometrów, poprawiając poprzedni rekord o 5 km. Żeby tego było mało, rezygnując z przerw na odpoczynek udało się skrócić cały przejazd do dziewięciu godzin i piętnastu minut. W tym są już nieuniknione przerwy na ładowanie, trwające sumie dwie i pół godziny. To jednak nadal było mało i gdzieś w głowie pojawiła się pokusa, by stawić czoła kolejnemu wyzwaniu. A może by tak przejechać… dwieście kilometrów na raz?
200 km w planie, czyli Komoot w akcji
Tym razem postanowiłem odwiedzić Malbork i Kwidzyn, by następnie przejechać na lewą stronę Wisły i wrócić do Gdańska. Jak zawsze w takich wypadkach zacząłem od planowania trasy za pośrednictwem serwisu Komoot. Zazwyczaj korzystam z automatycznego wyznaczania trasy, wybierając tryb „Road cycling”. W ten sposób Komoot planuje trasę w oparciu o drogi o możliwie najlepszym typie nawierzchni. Tak wyznaczona trasa jest dobrą bazą, która sprawdza się w turystycznych wyprawach na elektrycznym monocyklu. Następnie praktycznie zawsze trasę modyfikuję ręcznie, aby – o ile to możliwe – unikać ruchliwych dróg krajowych i wojewódzkich. W przypadku tej trasy zmieniałem jej przebieg na niektórych odcinkach także po to aby unikać znanych mi już miejsc lub by trasa była bardziej malownicza. Chciałem też koniecznie zobaczyć zespół zabytkowych śluz w Białej Górze. Wynikowa trasa miała na mapie długość 206 kilometrów, co zupełnie wystarczało do osiągnięcia celu. Zostało tylko trzeba było wybrać datę wyprawy. Ze względu na coraz krótsze dni trzeba było działać szybko. 15 sierpnia był idealnym momentem aby ruszyć w drogę. Dodatkowo, następujący po nim piątek w mojej firmie także był dniem wolnym. W razie czego mogłem więc spokojnie dać gnatom odpocząć po tak wyczerpującej jeździe.
Udało się! 214 kilometrów w 13 godzin
Nie będę zanudzał Cię opowiadaniem jak to fajnie się jechało. Owszem, jechało się fajnie. Po pierwsze dlatego, że jazda na kółku jest bardzo, bardzo, ale to naprawdę bardzo fajna. Po drugie dlatego, że pogoda była w dechę, a widoki prześliczne. Po trzecie dlatego, że ta podróż miała dostarczyć mi nowych doświadczeń. Po czwarte, bo jechałem pobić kolejny rekord. W każdym razie udało się! Na kółku spędziłem prawie dziewięć godzin, a wliczając w to wszelkie przerwy, cała trasa zamknęła się w trzynastu godzinach z minutami. Z domu wyjechałem o 8:30 by wrócić do niego o 21:45. Za relację z trasy niech posłuży poniższa galeria.
W tym miejscu pragnę podziękować restauracjom, w których mogłem nie tylko zjeść i odpocząć, ale też naładować moje kółko na dalszą drogę. Tak więc dziękuję Restauracji Karolinka w Malborku, Restauracji Staromiejska w Kwidzynie oraz Gościńcowi „Woda na Młyn” w Waćmierku. W każdym z tych miejsc doświadczyłem życzliwej obsługi oraz smacznych posiłków. Tak trzymać, dziękuję i do zobaczenia!
Ostateczny przebieg trasy i zapis przejazdu znajdziesz tutaj. Jak zawsze, wszystkie trasy rejestruję w moim serwisie https://euc.world, korzystając z aplikacji EUC World.
Wnioski po powrocie
W zasadzie wszystko poszło dobrze, skoro dojechałem do domu cały i zdrowy. Co najważniejsze, osiągnąłem swój cel – zrobiłem całkiem imponujący dystans, a przy tej okazji wpadło kilka cennych doświadczeń. Ta trasa to była także okazja do przetestowania telefonu Huawei P30 Pro o czym później. Po tej trasie wiem jedno – najprawdopodobniej ten rekord nie będzie już przeze mnie bity.
Planuj drogę z umiarem i rezerwą
Wyjechałem z domu o godzinie 8:30 by wrócić o 21:45. Na całej trasie jedynymi istotnymi przystankami były trzy postoje na ładowanie – w Malborku, Kwidzynie i Waćmierku. Poza tym resztę czasu, a więc prawie dziewięć godzin spędziłem jadąc. Zatrzymywałem się okazjonalnie tylko na moment zrobienia zdjęcia.
Jadąc w ten sposób można zapomnieć o zwiedzaniu czy odwiedzaniu ciekawych miejsc. To jest nabijanie kilometrów, wyczyn, ale z turystyką ma raczej niewiele wspólnego. Ostatnie kilometry pokonywałem już w ciemnościach, ale nie było to problemem – zawsze mam przy sobie latarkę, obowiązkową szczególnie podczas jesiennych i zimowych, wieczornych podróży. Natomiast ewidentnie widać było, ze nie miałem żadnej rezerwy czasowej. Rezerwy na wypadek awarii, załamania pogody – czegokolwiek, co zmusiłoby mnie do nieplanowanego postoju.
A co do załamania pogody… Ja jechałem w idealnych warunkach pogodowych. Sucho, słonecznie, ciepło i przy umiarkowanym wietrze. Dzięki temu prawie wszystkie drogi polne którymi przyszło mi jechać były suche i przyczepne. Na jednym z ostatnich zdjęć w galerii widać, jak noc dopadła mnie na odcinku jakiejś polnej drogi. Ta droga po deszczu byłaby dużo trudniejsza do przejechania i mogę się założyć, że jadąc nią po burzy i w nocy zaliczyłbym glebę. Przeżyłem to już w zeszłym roku w Bieszczadach. Las wokół Ciebie, wszędzie błoto, gdzieś w głębi czyha niedźwiedź, Mospanie… Przygoda była wielka, ale zdecydowanie wolę przyjemniejsze przygody.
Podsumowując – dzienny przebieg na poziomie 100 – 120 km jest idealny w monocyklowej turystyce, szczególnie jeśli chodzi o wielodniowe wyprawy. Po pierwsze dlatego, że daje spory zapas na wszystko co nieprzewidziane i pozwala planować wyjazdy także w nieco krótsze dni. Po drugie dlatego, że taki przebieg można spokojnie zrobić już przy monocyklach typu King Song KS-18L, Inmotion V10F czy Ninebot Z10. Oczywiście nie obejdzie się bez jednego ładowania na trasie, ale mając szybką ładowarkę można to zrobić w ramach relatywnie krótkiego postoju na obiad, odpoczynek czy zwiedzanie. Po trzecie dlatego, że przejechanie takiego dystansu z uwzględnieniem regularnych przerw na odpoczynek powinno być w zasięgu kondycyjnym większości doświadczonych monocyklistów. Po czwarte, nie trzeba się rano zrywać w trasę i zostaje jeszcze sporo czasu w jej trakcie. Wiesz – zabytki, knajpki, ciekawi ludzie, ciekawe miejsca. A do celu dnia dociera się na tyle wcześnie i w dobrym stanie, aby móc w pełni skorzystać z wieczora i jego atrakcji. Po piąte, minimalizuje ryzyko urazów i przemęczenia, które może postawić pod znakiem zapytania dalszą trasę i narazić na wypadek.
Komoot i pułapki robótek ręcznych
Jak pisałem, praktycznie zawsze poprawiam ręcznie trasę wyznaczoną przez Komoot-a. Oczywiście robię to zwracając uwagę na kolor, kształt i styl drogi którą chcę poprowadzić nowy odcinek. Wiadomo, że należy unikać dróg o kremowej barwie – to są zwykle nieutwardzone drogi polne i leśne. Należy też unikać cienkich czarnych linii, bo to znowu są ścieżki najróżniejszego typu. W mieście tak oznacza się chodniki, ale poza nim może to być wszystko co się w teorii nadaje do przejścia pieszo. Na przykład błotnisty, leśny singletrack. Natomiast wszystkie białe drogi (zarówno grubsze jak i ciensze) o ciągłym, czarnym konturze powinny być bezpieczne. Są to bowiem co do zasady drogi utwardzone, aczkolwiek niekoniecznie asfaltowe. O żółtych nie wspominam, bo to już są drogi pierwszorzędowe, ale tam znowu można natrafić na zwiększony ruch. A ten przy braku pobocza bywa frustrujący…
Niestety, nie zawsze to co pokazuje Komoot odpowiada rzeczywistości. Czasami droga asfaltowa oznaczona białą, grubą linią może w praktyce okazać się tak dziurawa, że jazda nią będzie istną katorgą. Czegoś podobnego doświadczyłem na dojeździe do Kwidzyna, mniej więcej w okolicy Podzamcza. Droga była tak nierówna, że bardziej niż zwykle ugięte w kolanach nogi pracowały jak oszalałe starając się amortyzować i balansować sto kilogramów masy (ja, ubranka i plecaczek z zawartością). Chwilami zaciskałem usta nie dlatego, by nie wlatywały doń owady, lecz z bólu.
Bywa też, że to wcale nie jest droga asfaltowa, lecz pełna kopnego, rozjeżdżonego piasku droga szutrowa. Jazda taką drogą to ciągła walka z poślizgami albo zakopywaniem się koła. Czasami lepiej po prostu zejść z koła i poprowadzić je idąc na piechotę lub zwyczajnie pojechać pasem trawy obok czy… polem po żniwach (jak na jednym ze zdjęć powyżej). Monocykl ma wysoką dzielność terenową o ile tylko nie brakuje przyczepności. Niestety w błocie trudno opanować poślizg. Niektórym zwykłem tłumaczyć, że dobry koń i po błocie pociągnie. Niestety, tego samego nie mogę powiedzieć o najlepszym nawet monocyklu.
W każdym razie niespodzianki opisane powyżej nie są problemem, jeśli w planie trasy przewidziano odpowiednią rezerwę czasu. Wówczas potrafią nawet wnieść element przygody, co uatrakcyjnia całą eskapadę nie zagrażając jej powodzeniu. Należy jednak zawsze dobrze przejrzeć każdy odcinek zaplanowanej na mapie trasy i upewnić się jakimi rodzajami dróg jest poprowadzona.
Huawei P30 Pro
Bardzo często podczas moich podróży na jednym kole trafiam na miejsca, które chciałbym zachować na fotografii. Zabytki, obiekty architektoniczne, pejzaże, element przyrody, obiekty inżynieryjne, maszyny i urządzenia… Sęk w tym, że nie jestem w stanie zaakceptować miernej jakości zdjęć, jakimi dotąd raczyły mnie aparaty smartfonów. W efekcie w moim plecaku zawsze znajdował się aparat fotograficzny, który nie tylko swoje ważył, ale też był upierdliwy w użyciu. Żeby zrobić zdjęcie trzeba było się zatrzymać, zdjąć plecak, wyciągnąć aparat… Po zakończeniu „sesji” kolejność czynności się odwracała. Tak zrobionego zdjęcia nie mogłem od razu wysłać MMS-em, wrzucić na Fejsa czy Instagrama. W efekcie część zdjęć robiona była smartfonem, a część aparatem. Marzył mi się smartfon, który połączy oba te światy. Marzyłem, że będę mógł go po prostu wyciągnąć z kieszeni i cyknąć fotę, nawet nie zatrzymując się.
No i okazuje się, że jest taki smartfon. Huawei P30 Pro, bo o nim mowa, to nie tylko bardzo porządny smartfon, ale przede wszystkim genialny (jak na smartfona) aparat. Nie tylko za dnia, ale i w nocy – w każdych warunkach potrafi zrobić świetne zdjęcia. Wyposażony w bardzo pojemną baterię pozwala też odpalić trzy kluczowe dla mnie aplikacje jednocześnie (Komoot, Spotify oraz oczywiście EUC World) bez ryzyka, że bateria padnie w połowie drogi. Telefon jest też bardzo szybki oraz funkcjonalny. Oczywiście, jak w przypadku każdego smartfona Huawei, trzeba ręcznie ustawić opcje oszczędzania energii aby EUC World nie był ubijany przez system, ale to banalna rzecz. Kolejną rzeczą było zapakowanie go do pancernego etui (Supcase UB Pro), aby nie skończył przedwcześnie żywota wypadając mi gdzieś z ręki.
Wszystkie zdjęcia w powyższej galerii zostały zrobione tym właśnie telefonem. Dwa zdjęcia przedstawiające jazdę bezdrożami po zmierzchu zostały przyciemnione aby odpowiadały temu, jak własnymi oczami postrzegałem otoczenie. Aparat telefonu ma tendencję do znacznego rozjaśniania zdjęć w bardzo kiepskich warunkach terenowych. Oryginalne fotografie poniżej – wyglądają, jakby były robione jeszcze przed zmierzchem, co w praktyce nie miało miejsca. Była to bowiem godzina dwudziesta pierwsza.